„Gdy wrócę z niebytu, niezwłocznie oddzwonię”, bo „stoję na moście / czekam / aż przepłynie rzeka”, czyli geniusz tkwiący w słowach i nieskazitelnej synergii

inline_671_http://nasirwizz.nazwa.pl/wp-content/uploads/2015/06/1bl.jpg?w=696„100 wierszy polskich stosownej długości” to książka-ewenement, nie mająca sobie równych w całej historii polskiej literatury, rzecz jasna nie tylko dlatego, że stanowi podsumowanie dwudziestoletniej działalności największego w Polsce festiwalu promującego poezję – Portu Literackiego. Ten niesamowity wybór autorstwa Artura Burszty prezentuje utwory czterdziestu czterech pisarzy, którzy w przeważającej mierze kształtują obraz polskiej poezji, począwszy od poetów-symboli, takich jak Tadeusz Różewicz, Andrzej Sosnowski, Bohdan Zadura i wielu innych, aż po artystów wciąż jeszcze szukających swojego miejsca. Oprócz możliwości uzyskania dotychczas najszerszego spojrzenia na naszą poezję mamy tutaj także niepowtarzalną okazję na dostrzeżenie tego, jak w czytaniu poezji istotny jest kontekst, w którym funkcjonuje konkretny tekst. Każdy z utworów zamieszczonych w tej książce „rozmawia” z innymi, dookreśla je i pokazuje, że cała poezja naszego kraju nie jest czymś przypadkowym, lecz ciągle w jej ramach wyłaniają się zjawiska siłą rzeczy reagujące na to, co miało miejsce wcześniej.

Antologię otwierają wiersze, w których poezja umiejscawiana jest w środku wszechświata, jakby poeci chcieli w ten sposób wytłumaczyć to, że właśnie tego rodzaju aktywności poświęcili większą część swojego życia, choć co zaskakujące są świadomi, iż poezja jest wszędzie i oni sami w gruncie rzeczy są jej zupełnie niepotrzebni. Zdecydowanie dominuje tutaj koncepcja wierszy bliskich odbiorcy – takich, które umożliwiają namysł, ale nie odsyłają równocześnie umysłu w nieokreśloną podróż w świat pełen abstrakcyjnych idei i obrazów nie mających żadnej możliwości urzeczywistnienia. Współczesnym polskim artystom nie zależy jednak na stanie się modernistycznymi odpowiednikami „wieszczy”. Oni dobrze wiedzą, że nigdy nie dostąpią prawdziwego i pełnego zrozumienia rzeczywistości, które mogliby wreszcie ująć w sztywne ramy tkanki wiersza. Tym samym poezja powinna być wypadkową tego, co składa się na jej powstanie, gdyż jej moc tkwi w statycznym łączeniu przyczynowości z celowością, na przykład w kwestii strachu, niepewności i niezgody na bierność, jak wykazuje to Adam Zdrodowski: „Piszę bo / nie pozwalali mi pisać / lewą ręką / Piszę bo / dziobały mnie kruki i wrony”[1]. Tworzenie jest tu zatem tylko ciągłą walką z nieokreślonością, polegającą m.in. na nieustającym ewoluowaniu przeznaczenia słów, które w jednej epoce – jak twierdzi Tadeusz Różewicz – można „przyłożyć do rany”, zaś w innej już stają się one zarzewiem destrukcji: „wybuchają” i „zabijają” bez opamiętania.

Prezentowanie pisarstwa jako koniecznej ucieczki w nałóg, autorstwa Marty Podgórnik, prowadzi do zaistnienia w tym zbiorze ciekawego zjawiska, gdyż już od tego momentu możemy obserwować celowo inicjowane przez autora wyboru pozorne polemiki pomiędzy poszczególnymi poetami różnych pokoleń i nurtów. I tak na przykład Tadeusz Różewicz – jakby odpowiadając na wykreowany przez o wiele młodszą pisarkę obraz poety uwikłanego, „samotnego” i równocześnie „spełnionego” – stwierdza, że pisanie jest ciągłym „dojrzewaniem”, swego rodzaju wypracowywaniem sobie chwili, w której będzie można wreszcie „nic nie robić” i w pełni oddać się istnieniu. Widać zatem, że poezja jest tutaj kreowana na poszukiwanie równowagi pomiędzy rzeczywistością, tym, co niewyrażalne i postulatami poetów w materii ekspresywności. Idiom niepewności, tkwiący naturalnie w tej aktywności, doprowadza do tego, że raz czytamy tutaj o proklamacji aktu „końca literatury” i koncepcie wiersza uformowanego raz na zawsze, tj. zrozumiałego tylko w jednej z góry ustalonej konfiguracji na płaszczyźnie odbiorca-twórca-wytwór („Wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca (…) / Idzie bez pamięci i znika bez śladu”[2], aż po chwile, w których obcujemy z przekonaniami ludzi wciąż z uporem poszukujących odpowiedniego słowa i postrzegających swoje teksty jako mechanizmy integrujące przeciwieństwa („Wiersz chichocze / Wiersz ociera łzy”[3]).

W świetle tego ta antologia wiele może uświadomić, gdyż na przykład można się z niej dowiedzieć, iż istotą poezji – w perspektywie polskich poetów – jest jej dehumanizujący charakter („nieludzkie, co rośnie w nas”[4]), korespondujący oczywiście z faktem jej funkcjonowania jako komunikatu artykułowanego przez człowieka w celu pozornego unieśmiertelnienia, co w gruncie rzeczy w rezultacie staje się przez wydobycie z kontekstu zupełnym morderstwem, jak pisze Julia Szychowiak: „To, co z nas wypełza, nie wróci. Martwe / nie zakwita”[5]. Dlatego pojawiają się tutaj także tezy, że poezja jest nieokreślonym głosem z zewnątrz i dlatego właśnie potrafi płynnie łączyć zmysłowość z realnością. Dla polskich poetów samo pisanie jest więc odnotowywaniem upadku kolejnych potęg, a nawet niekiedy desakralizowaniem różnych „mitów”, mającym za zadanie pozbawić czytelników przekonania o iluzoryczności tego, do czego odnosi się tekst. Przykład tej antologii pokazuje, że zawsze tego rodzaju górnolotne konkluzje muszą zostać zdegradowane przez przybycie czegoś zupełnie nieznanego i zaskakującego – na przykład „gorliwego migranta z niebytu”[6] lub dysharmonii: „halo halo mówi Dusio / przyciskając do ucha / białą pokrywkę”[7].

Po sformułowaniu poglądów na pisanie samo w sobie następują wiersze ilustrujące te tezy. Zdaniem naszych rodzimych poetów artysta podczas tworzenia wprawia w ruch całą machinę obrazów, która służy mu do zastąpienia bezpośredniego przedstawienia jakiegoś zjawiska, co prowadzi w konsekwencji nie tylko do jego pełnego uchwycenia, lecz nade wszystko do wyrażenia przekonań autora na dany temat. Tym samym poezja, kreując nieistniejące światy, jest nieprzerwanym uświadamianiem sobie istnienia pierwiastka absurdu tkwiącego w ludzkim percypowaniu rzeczywistości, polegającemu między innymi na unikaniu w jej ramach „fragmentów” niosących w sobie najwięcej znaczeń i odurzaniu się nic nieznaczącymi „całościami”. Stąd ta książka przypomina nieprzerwany ciąg miniatur, czyli lapidarnych opowiadań, w których podmiot mierzy się ze światem, staje się jego częścią, nieodmiennie przegrywa, aż wreszcie zostaje „przedrzeźniony” i „stracony” bezpowrotnie, tak jak w wierszu Piotra Matywieckiego: „A redaktorzy egzekucji transmitują mnie / do wszystkich trupów ziemi”[8]. Tkwiący w tym tragizm znajduje swą kulminację w utworach poniekąd dekadenckich, bo utrzymanych w duchu Nietzschego i głoszonej przez niego idei „śmierci Boga”, co z kolei akcentuje fakt funkcjonowania w Polsce poezji jako swego rodzaju „rubryki strat i zysków”, która nie zawsze może nadążyć za światem bezpowrotnie zmierzającym do zagłady. Kontrapunktem dla tego jest tutaj cykl wierszy Jacka Dehnela, w którym w niezwykle intrygujący sposób zestawiony został wachlarz form dostępnych poetom wciąż świadomym konieczności opowiedzenia się za którąś z tradycji.  Choć oczywiście nie ma w nim mowy o pisaniu par excellence, to pamiętając o wcześniejszych utworach, można dojść do wniosku, że tworzenie jest „czuwaniem nad strukturą”, rzecz jasna bez względu na właśnie obowiązujące uwarunkowania refleksji poetyckiej, unikaniem komunałów („Paryż jest w Paryżu”), koncentracji na obserwacji przenikania się różnych sfer poznawczych i przede wszystkim ciągłym dążeniem do uchwycenia istoty istnienia: „Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia / by wszystko, odmienione, mogło się nie zmieniać”[9].

Zgodnie z wyrażanymi tutaj poglądami poezja jest nieustannym i mimowolnym podążaniem za konceptami zakorzenionymi przez artystę w tekście, które najczęściej okazują się być jedynie „fatamorganą” na drodze do zrozumienia całości, co samo w sobie jest już kolejnym zabiegiem mającym zniewolić czytelnika. I wszystko to prowadzi zawsze do wyławiania się równoprawnych „podtypów”, czyli dopuszczalnych sposobów reagowania na emocje umiejscowione w tkance wiersza, będącego już, wobec zaniku wszystkich głównych nurtów ubiegłych epok, czymś zupełnie autonomicznym, jak przedmioty w utworze Andrzeja Sosnowskiego: „zdjęcia sfruną ze ścian i rzecz / nie przyzna się do rzeczy i głos / załamie się gdy cyfry na tarczach / zamienią się miejscami”[10]. Okazuje się bowiem, że głównym wyzwaniem współczesnej polskiej poezji jest zmierzenie się z problemem dominacji „oczywistości” i rosnącej u wielu chęci ujęcia „wszystkiego”, czemu rzecz jasna nie może sprostać ten środek artystycznego wyrazu. Dlatego obserwujemy tutaj pocieszające uciekanie w stronę polisemiczności z równoczesnym zapominaniem, że wiersz nie jest tylko mechanizmem, lecz także dziełem człowieka. Manipulowanie słowami i skupienie się na zatrzymywaniu czegoś pozornie przypadkowego w poetyckiej czasoprzestrzeni pokazuje z kolei, iż poezja w swej najczystszej postaci ma za zadanie unieśmiertelniać to, co świadczy o realności otaczającego nas świata, dlatego musi koncentrować się na drobnostkach i przez nikogo dotychczas niedostrzeganych zjawiskach, przy czym zawsze zajmujący się nią ludzie będą siłą rzeczy zakładnikami lub pośrednikami sensu, bo nigdy nie zdołają wyzbyć się swej nadrzędnej roli, jak ma to miejsce w „Bitwie pod Legnicą” Bohdana Zadury: „Ale gdzie ten koniec? Czy dobro i zło / zależy tylko od miejsca w którym postawisz kropkę? / Od tego czy to niedziela czy poniedziałek?”[11] i „Ciszy”: „Żyjemy jak ktoś po zawale, / z blizną na zawsze już wpisaną / w zapis elektrokardiogramu”[12].

Stąd w „100 wierszach polskich stosownej długości” każdy element na oczach odbiorcy zmienia swe stany skupienia, ulega ciągłym przeistoczeniom, nakłada się na siebie i wreszcie wszystkie prawa fizyczne transponowane są na świat poezji („paraliżująca // świadomość formy; niewspółmierność cudzych oczekiwań”[13]). Tym samym czytelnik tej książki staje się kimś na wzór widza w teatrze, który biernie przysłuchuje się dialogom poetów toczonym na co najmniej ekstrawaganckich płaszczyznach, mimowolnie wyłania z całego grona swych faworytów i co chwila zdaje sobie sprawę, jak bardzo język, czyli „narzędzie pracy” tych ludzi, skazany jest na ciągłe balansowanie pomiędzy wrażeniami powoływanymi do istnienia przez podmioty o zupełnie różnej wrażliwości, do czego wielokrotnie jeszcze przyczynia się narcystyczny w swej naturze przypadek. Walka toczona na quasi-scenie byłaby zatem wyrazem sprzeciwu wobec dominującej obecnie w świecie tendencji ujednolicania znaczeń oraz nadziei na możliwość powrotu do dawnego porządku, w którym poeci znów będą mieć swoje miejsce i każdy z nich będzie mógł kształtować „Formę” tylko na swój użytek. Od razu widać, że zebrane tu wiersze są bezpowrotnie zanurzone w polskiej mentalności. Jednak centrum tego wszystkiego nie stanowi postulat wieloznaczności, gdyż nasi pisarze starają się odważnie tutaj wywalczyć wyłącznie urzeczywistnienie konceptu dwugłosowości swoich dzieł, polegający na integracji ich przekazu, do głębi zakorzenionego w wierszu i skierowanego do potencjalnych czytelników, z tym, co świat, a raczej – mówiąc górnolotnie – przedmiot ich artystycznej refleksji, chce powiedzieć za ich pośrednictwem. Wynikające z tego zaś apoteoza odmienności i pierwiastek absurdu tkwiący w polskim życiu publicznym („teraz Polska przez pół roku pracuje na podatki / nawet jeżeli cały rok jest na zasiłku”[14]) implikują w sobie kluczowe pytanie wynikające z tej antologii: Czym tak naprawdę są słowa, którymi posługują się poeci i jakie w istocie jest ich znaczenie w świecie jako substytutów dla obrazów?

Można więc dojść do konkluzji, że poezja jest dla polskich pisarzy głównym dowodem na to, że tworzenie jest bezustannym docieraniem do granicy, której nie sposób przekroczyć, dlatego wielu z nich musi zadowolić się jedynie zastępowaniem czegoś abstrakcyjnego, tj. równocześnie powszechnie znanego i niewytłumaczalnego, czymś, co w choć szczątkowy sposób może znaleźć odzwierciedlenie w systemie znaczeń ich czytelników, oscylujących wokół zupełnie odmiennych relacji czasoprzestrzennych („człowiek odczuwa rozkoszne mrowienie czasu”[15]). Ten element ma tutaj bezcenne znaczenie, gdyż znajduje swe odzwierciedlenie w całym akcie twórczym, począwszy od pojawienia się w umyśle poety pierwszej myśli o wierszu, przez „wieczne” trwanie („w półkolistych rozetach eszewerii trwa, / w spuszczonych żaluzjach, przez które / przebijają się postsynchrony miasta”[16]), aż po dekodowanie znaczeń przez odbiorcę, który często sprowokowany przez poetę będzie ulegał swej błędnej intuicji („Jestem zmęczona, chcę, żeby te stworzenia wyszły, / chcę, żeby te stworzenia zamieniły się w budynki”[17]). Wszystko jednak i tak kończyć się będzie bezgranicznym oddaniem się niebezpiecznym fantazmatom tkwiącym w danym utworze, swego rodzaju zagadkom niemożliwym do rozwikłania: „wczoraj / strzela bez opamiętania / i zabija jutro / – kto wie, czy nie na śmierć”[18]. Jako przykład na to funkcjonują w tej antologii wiersze dotyczące miłości, okazującej się w tej optyce być czymś do głębi „rewolucyjnym”, przemieniającym się w „jedną garść gwiazd”, niezbędnym jak tlen, odbijającym się w każdym elemencie świata lub nawet czymś, co cyklicznie zamienia się miejscami ze smutkiem. Ironia tkwiąca w tym wszystkim znów otwiera nas na powszechnie poruszany tutaj przez poetów problem eskalacji znaczeń w trakcie obcowania z tekstem i niepewności wobec tego, którym z nich powinno się ulec. Wynika to z obserwowanej powszechnie tendencji sytuowania wierszy na fundamencie ulotnych kontekstów, zarówno tych właściwych w danej chwili odbiorcy, jak i tych, które zostały umieszczone w tekście jeszcze przez artystę. Doprowadza to do zaistnienia w naszej poezji zjawiska niespotykanego nigdzie indziej na taką skalę, polegającego na wznoszeniu się i opadaniu znaczeń w zależności od konstrukcji wiersza i hipotetycznego nastawienia czytelnika, dzięki czemu lektura wielu z tych wierszy przypomina obserwowanie oceanicznych pływów, kontrolowanych oczywiście przez Księżyc-poetę, który chce koniecznie dostrzec, co kryje się pod podszewką świata. Zrozumiałe jest zatem, że polscy pisarze w niezwykle kreatywny sposób dążą do wykazania, że rzeczywistość nie jest w istocie tym, za co się „podaje”, gdyż kreacja jakiegokolwiek jej wariantu udowadnia powszechną fikcjonalność tego, co nas otacza, jak to ma miejsce w wierszu Romana Honeta: „zjawiasz się tam, gdzie byłaś / w moich oczach – wszędzie. / odwrócona ode mnie wczoraj, / dzisiaj nic nie dalsza ode mnie // jakbyś zasnęła w biegu mojej krwi, / by nie było nocy bez ciebie”[19] lub Bohdana Zadury: „Kamieniem nie wybijesz szyby, / gdy w oknie szyba jest na niby”[20]. W związku z podejrzeniem, że owa fikcja jest właściwa tylko teraźniejszości, dominuje tutaj poetyka „powrotu”, tęsknoty za „czasem utraconym”, dzięki czemu w wielu z tych utworów podmiot „wraca znów z daleka, / z tamtego czasu, w inne strony”[21], jakby poezja była jedyną możliwością na oswojenie utraty. Oprócz tego jasno zarysowana jest tutaj nieufność względem tego, co widzialne, a co może być jedynie wytworem poetyckiej fantazji, gdyż – zdaniem naszych poetów – współczesność pozbawia znaczeń dotychczas wykorzystywane przez nich symbole, wydobywa je z kontekstu i wciąż wystawia na próby odnoszenia się do czegoś skrajnie innego, co w jeszcze bardziej destrukcyjny sposób absorbuje idee tkwiące w najnowszych wytworach kultury. Niniejsza antologia wykazuje, że dla polskich poetów ostatnich dekad czymś zupełnie obcym są stany pośrednie, gdyż o wiele bliższe są im skomplikowane konstrukcyjnie klasyfikacje, dzięki którym mogą okazywać swojej wersji rzeczywistości nieufność i niesłabnące przekonanie o tym, że w każdym przejawie realności kryje się jakaś tajemnica, bo świat wciąż musi kpić z człowieka i uwydatniać surrealistyczność jego istnienia: „Zmieniają właścicieli słowa / manipulacja i odnowa, / autentyzm, spontaniczność, temat / (w temacie pewnie sensu nie ma”[22].

„100 wierszy polskich stosownej długości” to niewiarygodna książka, która równie dobrze może posłużyć jako przegląd wszystkich najważniejszych zjawisk polskiej poezji ostatnich dekad. Czytając ją mamy możliwość zobaczyć, że te wszystkie iluzorycznie odrębne od siebie fenomeny w istocie wciąż ze sobą korespondują, nawzajem warunkują swe istnienie i dopełniają się. Zdecydowanie wątpliwe jest, aby komukolwiek udało się powtórzyć taki sukces i mogła ukazać się książka równie spójna, pełna poetyckich zwrotów akcji i stwarzająca na swoich kartach niezliczoną ilość okazji dla czytelnika na uświadomienie sobie niemożliwości objęcia zmysłami piękna tkwiącego w tym, co tworzą nasi poeci, w niczym nie odbiegający od najjaśniejszych gwiazd światowej sceny poezji.

Autor: Przemysław K.

„100 wierszy polskich stosownej długości”, wybór: Artur Burszta, Biuro Literackie, Wrocław 2015, s. 272

——————————–

[1] s. 7

[2] s. 24

[3] s. 26

[4] s. 31

[5] s. 32

[6] s. 34

[7] s. 38

[8] s. 56

[9] s. 69

[10] s. 74

[11] s. 94

[12] s. 199

[13] s. 131

[14] s. 165

[15] s. 106

[16] s. 178

[17] s. 179

[18] s. 182

[19] s. 189

[20] s. 198

[21] s. 208

[22] s. 209

Cytaty wykorzystane w tytule niniejszego tekstu pochodzą ze stron 139 i 253.

„Gdy wrócę z niebytu, niezwłocznie oddzwonię”, bo „stoję na moście / czekam / aż przepłynie rzeka”, czyli geniusz tkwiący w słowach i nieskazitelnej synergii