Dziennika ciąg dalszy (2008-2013) Józefa Hena to bezpośrednia kontynuacja opublikowanego kilka lat temu i świetnie przyjętego Dziennika na nowy wiek (2000-2007), którymi to książkami niezwykle światły intelektualista, przedłużając wspaniałą tradycję zapisków z Nie boję się bezsennych nocy i przewrotnie przecząc samemu sobie („Dziennika nie prowadzę. Ale nauczyłem się kłaść obok tapczanu mały notesik, czasem jakieś luźne kartki i długopis. W bezsenne noce, kiedy myśli rozpoczynają swoją męczącą gonitwę, zapalam lampkę i usiłuję je uchwycić”), sprzeciwia się wszystkim tym lubującym się w polemizowaniu z rzeczywistością, gdyż dla niego najistotniejsze jest odnotowywanie ważnych przeobrażeń. W polskiej literaturze mieliśmy wielu wybitnych diarystów, dlatego tym bardziej zasługuje na uwagę zaprezentowana tu nowatorska poetyka dziennika, gdyż – jak się okazuje – jeszcze wiele można w tej materii wypracować. Zjawisko to jest co najmniej szczególne, ponieważ bardzo wiele zależy tu od stosunku czytelnika do autora, który ze względu na budzące sympatię usposobienie w znacznej mierze oparty jest na zrozumieniu i pełnym akceptacji współprzeżywaniu. Dla odbiorców znających już dorobek tego wybitnego twórcy dzienniki Hena są sposobem na jeszcze większą bliskość, zaś dla tych, którzy wciąż jeszcze mają przed sobą doświadczenie lektury Nowolipia, Nikt nie woła bądź Kwietnia, jest wyrazistym sygnałem, że ten niewpisujący się w główne nurty artysta jest odpowiednim przewodnikiem w zmaganiach z wciąż rosnącym natężeniem wydarzeń błahych i nie wartych odnotowywania.
Jednak wszystko to nie znaczy, że styl dziennika Józefa Hena nie podlegał przemianom, gdyż czytając tę książkę wciąż zauważamy kolejne zmiany, często bardzo drastyczne, potrzebne i pozwalające na obcowanie z tekstem autorstwa doświadczonego „profesjonalisty”, świadomego własnych ograniczeń i potrzeb czytelników, być może nawet rozpoznanych w docierających do niego recenzjach po publikacji Dziennika na nowy wiek. W Dziennika ciąg dalszy obcujemy bowiem z tekstem bardziej wysublimowanym i skoncentrowanym na intymności, która wypiera dominującą niegdyś manierę eseistyczno-analitycznego podsumowywania kolejnych wydarzeń i lektur. Normalność sąsiaduje tu z autoironią, bo wciąż na pierwszy plan wysuwa się tutaj życie, dlatego Dziennika ciąg dalszy skoncentrowany jest na wrażeniach, które niegdyś zostałyby przedzierzgnięte w literaturę, lecz w obecnych warunkach musiały zostać zawarte w tej tak chwytającej za serce formie. Dlatego czytelnik tego tomu czuje się tak, jakby w bezpośredni sposób mógł okazać autorowi swe współczucie i wraz z nim miał możliwość przeżywać klęski i sukcesy. Książka ta prezentuje zatem autora zupełnie uzewnętrznionego, pozbawionego jakichkolwiek warstw ochronnych i dlatego tak bliskiego, szczególnie podczas lektury wpisów dotyczących odchodzenia ukochanej żony. Wydawałoby się, że w niektórych zaistniałych tu zmianach stylu znaczną zasługę mogły mieć nieliczne i niepoparte żadnymi racjonalnymi argumentami krytyczne głosy kierowane pod adresem pierwszego dziennika, który niestety stał się ofiarą zmierzchu tradycji diarystyki, gdyż w umysłach wielu obecnie dziennik kojarzy się z zamierzchłą historią, a nie powrotem do rzeczywistości będącej do niedawna udziałem samego odbiorcy lub sposobem na kreatywne spojrzenie na wizję świata percypowanego przez kogoś innego na zupełnie odmiennej płaszczyźnie. W tym przypadku jest to tym bardziej znaczące, że u Józefa Hena literatura stała się życiem i vice versa. W jego twórczości na próżno można szukać fikcji par excellence – każda powieść ma swe odzwierciedlenie w przeżyciach autora lub ludzi, których miał okazję spotkać. Dlatego dziennik, jako swego rodzaju kulminacja i podsumowanie tego nurtu, jest tu deklaracją przypominającą, że wszystko ma swoją nadbudowę, a rolą pisarza jest walka o zrozumienie, dążenie do normalności i mimowolne stawanie się „fanatykiem trzeźwej oceny rzeczywistości”.
Z tej perspektywy warto odnieść się do postawy charakterystycznej dla wielu czytelników dziennika Józefa Hena, u których mnogość podejmowanych przez niego zagadnień przytłaczana jest przez przekonanie o nadmiernym wypominaniu braku uznania ze strony środowiska. W Dziennika ciąg dalszy nie ma rzecz jasna miejsca na rozliczanie się z przeszłością, a ewentualny żal wyrażany na kartach tej książki nie eskaluje i nie żąda monumentalnych ekspresji. Występuje tu zasadne zwrócenie uwagi na niewytłumaczalne pomijanie uznanego przecież autora przy wielu okazjach, który jak każdy dojrzały pisarz będąc świadomym, iż nie jest już w stanie napisać niczego, co mogłoby przerosnąć wspaniałe dotychczas opublikowane książki, w naturalny sposób chce wiedzieć, że to, czemu poświęcił całe swe życie, miało sens i wartość, a w przyszłości być może pomoże komuś w odpowiedzeniu sobie na pytania o swoją życiową drogę. Najwyraziściej daje się to we znaki po publikacji pierwszego dziennika, gdy odnotowuje: „Chyba zamknąłem tym Dziennikiem mój dorobek literacki. Nie przewiduję, żebym cokolwiek ambitnego miał napisać”. W tym kontekście ta książka wiele wyjaśnia. Józef Hen nie jest pisarzem obruszonym na każdy akt krytyki wobec siebie, wręcz przeciwnie – jak nikt inny jej pragnie, lecz rzecz w tym, że rzadko kiedy przychodzi mu się zmierzyć z tą uczciwą, opartą na faktach i pozbawioną uprzedzeń polemiką. To zdumiewające, że pomimo to przez tak długi okres czasu wytrwale i z godnym podziwu oporem pracował na swoje miejsce wewnątrz literatury polskiej, aż wreszcie udało mu się dostąpić czegoś zupełnie innego i niesłusznie niezbyt satysfakcjonującego dla niego samego, czyli odosobnienia pozwalającego mu zaskarbić sobie znacznie mniej czytelników, lecz o wiele bardziej lojalnych i wytrwałych.
Józef Hen to obserwator wyczulony na piękno świata i dziejące się wokół metamorfozy, dzięki czemu nie kreuje swojego dziennika na utwór podsumowujący najważniejsze wydarzenia ostatnich lat. Jego celem jest wyrażenie sprzeciwu wobec nieuchronności zanikania, dlatego możemy tu obserwować wspaniałe zjawisko nakładania się przeszłości na teraźniejszość, jakby aktualne przeżycia były ustanawiane przez wspomnienia i to, co niegdyś wydawało się istotne. Wobec ciągłej radości ze wznowień, tłumaczeń, nieustannego funkcjonowania w obiegu i przypominania o sobie czytelnik staje się zakładnikiem wrażenia déjà vu, gdyż wciąż ma się tu przeczucie, że gdyby przeżywało się wydarzenia tu opisywane, to skomentowałoby się je w taki sam sposób w jaki czyni to autor. Dominują tu szczególnie opowieści dotyczące przemijania wartości wyznawanych przez pokolenie Hena i najbardziej druzgoczącym dla autora kryzysie autorytetu, gdyż on wciąż tu odnosi się do najważniejszych mistrzów swojego intelektualnego życia – Montaigne’a i Boya-Żeleńskiego, którzy dziś nie są postrzegani nawet za mniej ważnych, lecz są prawie zupełnie nieznani, zepchnięci na margines i przywoływani tylko przez zagorzałych sympatyków. Z Dziennika ciąg dalszy wyłania się sylwetka twórcy obawiającego się nie jawnych ataków, lecz przemilczenia, wobec którego, przez wzgląd na wszechobecny dziś „triumf ludzi złych i głupich”, nie można w żaden sposób zareagować. Dlatego jego dziennik celowo pomija wiele wydarzeń nagłaśnianych w mediach – nie jest dla niego frapujące odnotowywanie mnogości, lecz wyłanianie sedna, które uwidacznia się w umyśle tylko w „ciszy, odosobnieniu, podkradaniu się myśli – czasem olśnieniu”. U Hena nic nie jest „czarno-białe”, wszędzie może dostrzec stany pośrednie, co nie przeszkadza mu w prowadzeniu „życia sybaryty” i „pławieniu się w rozkoszach” dzięki intelektualnym wysiłkom o nigdy niemalejącej intensywności, które uświadamiają mu, że starość sama w sobie nie zmienia człowieka, lecz to świat wokół podlega zepsuciu. Owa „osobność”, o którą jest posądzany, nie jest dobrowolnym wyborem, lecz koniecznością niepoddawania się presji ogółu i funkcjonowaniem jako pisarz-minimalista, dostrzegający sedno człowieczeństwa w drobnostkach, które „kiedyś opowiedzą o życiu, o codzienności, o zmaganiu się z inercją, z poczuciem bezsensu”.
Akceptując przeszłość z biegiem czasu coraz bliżej jest samoświadomości, dlatego nie wyrzeka się swojego żydowskiego pochodzenia, nie afiszuje się nim i wciąż doświadczając coraz to nowych zawodów nieustannie ulega „kolejnym upajającym perspektywom”, nadziejom na nowe zadania do wykonania. Tym samym ze swojego dziennika czyni kalejdoskop relacji z życia człowieka „szczęśliwie zajętego” oraz przeróżnych stwierdzeń dotyczących funkcjonowania w społeczeństwie jako literat, które w jego przypadku oparte jest na ciągłym wystawieniu się na ocenę zawsze opozycyjnych czytelników (jak pisze: „Jedni nas flekują – inni stawiają na piedestale”), zastanawianiu się nad istotnością pisarstwa i ewentualnymi korzyściami wynikającymi z lektury jego tekstów, co najczęściej przybiera pełną niepewności formę zadawania sobie pytań o to, czy to wszystko jest w ogóle „coś warte”, bo przecież „tworzenie musi mieć sens. Musi być dla kogoś”. Już nawet dziś, gdy czytamy jego dziennik na chwilę po powstaniu, mamy wrażenie, że jego autor to człowiek poprzedniej, o wiele „lepszej” epoki, gdyż Józef Hen jak mało kto dzisiaj jest w pełni odpowiedzialny za każde wydrukowane przez siebie słowo, dlatego tak blisko jest życia w jego najbezpośredniejszych przejawach, co pozwala mu, wyzbywając się „tragizowania”, konstruować niektóre zapisy na swego rodzaju „rozświetlające” manifesty mówiące o nim jako o neorealiście, „piewcy ludzi prymitywnych”, który chce przedstawić w prozie „rzeczywiste archetypy” pozwalające nam pozbyć się iluzji, zobaczyć w pełnej okazałości lub ubóstwie „swoje dusze nagie”. Tego dziennika nie można czytać inaczej jak ciągle się z nim konfrontując, ponieważ dokonywane na jego kartach żegnanie upływającego czasu to równoczesna próba odpowiedzenia sobie na pytanie czy stwarzane na naszych oczach wizje świata są rzeczywiście lepsze od tych, które przeminęły. Tym samym proza Józefa Hena dociera zarówno do nastolatków jak i do jego rówieśników, jak wyznaje: „jestem kimś, kogo można nazwać Łącznikiem z pokoleniami, które przeminęły. Nie ma środowiska, z którym dawniej współżyłem, dla którego pisałem. Ten sam Nowy Świat, ale z innymi ludźmi, bez znajomych twarzy”. Doświadczenie lektury Dziennika… akcentuje wiele istotnych zjawisk – antyoświeceniowość współczesnej polskiej literatury, ogrom trudu pracy twórczej, względność uznania i bogactwo odchodzącego niepostrzeżenie czasu. To także okazja na podpatrzenie pisarza, gdy tworzy jedne ze swoich najlepszych utworów: Długą, chyżą łódź, Szóste, najmłodsze, kreuje postać Czarownika, zastanawia się nad konfliktem dialogu i opisu w narracji, konfrontuje się ze swoimi dawnymi książkami przygotowując ich wznowienia, aż wreszcie pracuje nad powieścią Zastępca, której – czego sam jest świadom – nigdy nie przyjdzie mu dokończyć, nie tylko przez brak czasu, lecz także przez wzgląd na dominację innej wersji świata i innych doznań niż te charakterystyczne dla czasu powieściowego. Wydaje się, że głównym celem przyświecającym Józefowi Henowi przy publikacji tej książki to uświadomienie innym, iż jego celem było zawsze wzbogacenie ludzi, szczególnie w sferze poznania, wspomożenie ich w zrozumieniu świata, a nawet ostrzeżenie ich przed lekkomyślnym brakiem czujności i lekceważącym stosunkiem do historii. Stąd jego twórczość „jest wyzwaniem wobec pewnych mitów, stereotypów, przesądów”, dzięki czemu może on deszyfrować i pozbawiać fałszu rzeczywistość, która niestety skutecznie jest przez innych zniekształcana.
Z tych powodów jest to również książka stanowiąca wspaniale kształcący punkt odniesienia dla wszystkich tekstów opublikowanych przez Józefa Hena na przestrzeni ostatnich lat. I tak obserwujemy tu recepcję bodaj najodważniejszej książki tego autora, świadczącej o jego wizji pisarstwa opartego na odwadze, czyli Pingpongisty, którym mimowolnie wpisał się w toczące się wtedy polityczne spory, dla niego zupełnie bezcelowe, gdyż przecież jak nikt inny wie czym jest zniewolenie i teraz może zaświadczyć, że „żadne wielkie mocarstwa na polską państwowość nie czyhają” w przeciwieństwie do urojeń wielu podżegaczy. To właśnie to, że autor nie waha się tu artykułować swoich poglądów jest najbardziej symptomatyczne – polskie życie publiczne postrzega z dystansem, dostrzega niekiedy „unikanie katastrof” i nade wszystko obawia się popadania w ekstremum, czyli dominację „nienawiści, podziału, narodowo-katolickiej dyktatury”. Pragnie więc tylko normalności, a wobec kłamstw, przerysowywania historii i działań „szalonych kreatorów nieistniejącej rzeczywistości” jest bezlitosny. Nie waha się przed nazwaniem Normana Daviesa „propagandzistą”, wytykaniem innym rażących błędów i oskarżeniem o maniakalność tych, którzy pragną widzieć Polskę podzieloną na „lepszych” i „gorszych”, bardziej i mniej „polskich”.
Dziennika ciąg dalszy to wspaniała przygoda obcowania z ciągle aktywnym i wrażliwym człowiekiem, który nade wszystko pragnie „dzielić się sobą z innymi”, chcąc dać „świadectwo, w czym żył autor” i oddać głos tym, którzy zostali go pozbawieni. Jest daleki od „komponowania”, gdyż wzorem podziwianego tu Sándora Máraiego pragnie oddać rzeczywistość pełnowymiarową, zmuszającą człowieka do „kontaktu ze współczesnością”, ulegania temperamentowi i słabościom. Odnotowując kolejne rocznice, śmierci najbliższych, spotkania z Tadeuszem Konwickim, Ludwikiem Stommą, Januszem Głowackim i Tadeuszem Różewiczem wciąż chce pozostawać w ciągłym kontakcie, podróżować, bywać, występować i rozmawiać, czyli po prostu upowszechniać swoje książki i idee świadczące o życiu. Nade wszystko można nabyć tu tak dziś cenny dystans do świata, dzięki któremu, ceniąc na wzór autora grę „fair play”, dostrzegając „pustkę duchową” zagarniającą w Polsce coraz to nowe sfery życia oraz ekspansję „homo ludens”, człowieka zmieniającego życie w farsę, pozostanie się równocześnie sobą, wiernym własnym ideałom. Jednak najbardziej zaskakujące jest tu to, że wobec dominacji zła nad dobrem Józefa Hena nigdy nie opuszcza poczucie humoru, pozwalające mu nie tylko dzwonić telefonem komórkowym w śnie do Henryka Sienkiewicza, lecz także posądzać świat o przebiegłość, jak wtedy, gdy odnotowywał swoje dziewięćdziesięciolecie: „Zajmują się mną, powiedziałem komuś, bo skończyłem 90 lat. Gdybym kogoś zabił, zainteresowanie byłoby bardziej powszechne”.
Autor: Przemysław K.
Józef Hen “Dziennika ciąg dalszy”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014, s. 647