„Jak przestałem kochać design” to książka Marcina Wichy (rocznik 1972) – uznanego grafika, autora licznych logo i plakatów. Pod okładką o iście manifestacyjnym charakterze kryje się zaskakujące bogactwo sugestywnych odpowiedzi na pytanie: Jaką wizję designu stworzyli dla siebie Polacy? Niejeden mógłby wskazać na wiele jego cech: odejście od społecznych potrzeb, manię oryginalności zatracającej normalność i wyraz niezrealizowanych w trakcie PRL-u marzeń o luksusie, który musi być drogi. Autor idzie jednak znacznie dalej i odważnie snuje panoramę przejawów polskiego niezrozumienia czemu w istocie służyć ma projektowanie.
Całość zaczyna się najsmutniej, jak to tylko jest możliwe – syn zmuszony jest wybrać urnę dla swojego ojca i równocześnie swego mistrza w materii estetyki, czyli człowieka, dzięki któremu swe życie poświęcił na uporczywe poszukiwanie niezwykle efemerycznego wrażenia równowagi pomiędzy „bylejakością” bezrefleksyjnie akceptowaną przez ogół i własnymi wyobrażeniami. W świetle tego „Jak przestałem kochać design” staje się książką o wtajemniczeniu, poszukiwaniem źródeł i opowieścią o tym, jakie czynniki w dzieciństwie spowodowały, że dziś Marcin Wicha musi „cierpieć” stykając się z coraz to brutalniejszymi przejawami Polski jako przestrzeni dalekiej od ideału. Mamy zatem opowieści o życiu w domu pełnym obostrzeń natury estetycznej, piśmie „Ty i Ja” jako krzywym zwierciadle dobrego stylu, pierwszych komputerach Apple, przedmiotach z zachodu, czyli nielicznymi słabymi podmuchami ożywczego designu zza żelaznej kurtyny, podpatrywaniu ojca-architekta przy pracy oraz bolesnym akceptowaniu tego, że ilość ambitnych i dobrych planów jest wprost proporcjonalna do realizacji dalekich od oczekiwanego minimum. Najbardziej przejmująca jest tutaj ewolucja klocków lego – od niesamowicie genialnego narzędzia do kształtowania w dziecku kreatywności i wyobraźni, aż po oferowanie przez producenta półproduktu składającego się z prefabrykatów, mających zapewne uświadomić już najmłodszym, że w nowoczesności pomysłowość jest fikcją, nic niewartym sloganem, gdyż przecież industrializacja to przede wszystkim narzucanie interpretacji, ogólnie przyjętej wizji świata i powtarzalność. Wszystko to prowadzi jednak przede wszystkim do tego, aby wyrazić swój zachwyt nad potencjalną siłą tkwiącą w obrazie i przedmiocie, jako kluczy do zrozumienia przestrzeni i odpowiedzi na rządzący nią bezwład. Po tym wstępie miejsce retrospekcji zajmują rozważania nad współczesnym projektowaniem, rady doświadczonego architekta i uważna obserwacja tego, jak rzeczywistość poradziła sobie z natłokiem idei estetycznych ubiegłych epok, by dojść do wniosku, że dziś liczy się przypadek, bo człowiek-projektant tworzy coś tylko dla samego aktu, nie widząc w procesie kreacji żadnej celowości a w samym wytworze przedmiotu użytkowego, mającego za zadanie komuś służyć. To właśnie takie „migawki”, polegające na zwróceniu uwagi czytelnika na jakiś problem i zainicjowanie z nim dyskusji, czynią z tej książki coś wyjątkowego, rzecz jasna nie tylko przez wzgląd na to, że czytając o sporze na temat możliwości oszukiwania w designie, uzmysławiamy sobie równocześnie jak bardzo współczesny nam świat traci siatkę przyporządkowań, stając się tym samym przestrzenią zaludnioną nie przez jednostki i masy, lecz zupełnie oderwane od rzeczywistości byty.
Spośród najprostszych i najczęściej skazywanych na niezauważanie przedmiotów otaczających nas na co dzień autor wybiera na potrzeby swej narracji te, które stanowią przebłyski tendencji zaznaczających w historii świata kolejne metamorfozy ludzkiej wrażliwości na piękno, ład i harmonię. Tym samym głównym celem tej książki jest wykazanie, że zawsze na drodze owych ewolucji, zanim kolejna wersja nowoczesności rozwinęła się w pełni, przychodziła pora na moment przejściowy, kiedy to wszyscy byli łudzeni wizją pozostawania w rozdarciu pomiędzy nowym i starym, mniej i bardziej odpowiadającym aktualnie wypracowanym schematom. Stąd człowiek wyczulony na estetykę jest od zawsze skazany na egzystowanie w epoce „skeumorfizmu” – ponurego okresu, w którym fasadowość opanowuje każdą sferę artystycznej aktywności, co siłą rzeczy sprawia, że stworzone w ich ramach wytwory są po prostu brzydkie lub co najmniej niemożliwe do określenia. Nietrudno się więc domyślić, iż ten czas trwa w Polsce niemal nieprzerwanie. Przecież wielu z decydentów, zamiast odważnie urealnić „nową jakość”, wolą kreować coraz to nowe kompromisy, byle tylko nie narazić się na śmieszność. Dlatego jedyną konkluzją, jaką można sformułować po zapoznaniu się z zabiegami dokonywanymi w naszej przestrzeni publicznej, jest ta, zgodnie z którą nasze społeczeństwo tkwi w błędnym kole stwarzając coraz to nowe warianty tego samego marzenia o „pastelowości”, to znaczy o takiej integracji, która co prawda jest możliwa, lecz po jej urzeczywistnieniu nie można spodziewać się nic pozytywnego.
W trakcie lektury tej książki nie można się więc oprzeć wrażeniu, że design jest współczesną pozytywną reinkarnacją rzymskiej retoryki, która bez żadnych oporów, za pośrednictwem stosowania określonych chwytów, chce nas „zmanipulować”, tj. uświadomić czym tak naprawdę jest piękno przedmiotu użytkowego i w jak przerażającym stopniu nasze złudzenia są realne. Wszystko po to, aby bezpowrotnie wtłoczyć nas w mechanizm działający zupełnie poza obrębem kapitalistycznej „bylejakości”. Zatem tym, co Marcin Wicha ceni najbardziej, jest bezkompromisowość. Odnalazł ją na przykład w dziełach Henryka Tomaszewskiego i Waldemara Świerzego, które bezgranicznie urzekły go dynamiką przekonywania i skoncentrowaniem na konkretnym efekcie. Mistrzami młodzieńczego życia autora byli graficy, szczególnie właśnie przedstawiciele wyimaginowanej szkoły polskiego plakatu, którzy jako jedyni w dobie PRL-u wizualizowali jego rodzące się wtedy marzenia o ekstrawagancji nieznoszącej kompromisu i możliwości przedstawiania czegoś wyłącznie przy wykorzystaniu obrazowej alegorii, by po 1989 roku odejść bezpowrotnie, kiedy to „polski plakat skończył się jak kopalnia lub PGR”[1]. Pierwiastki ironii i metafory zakorzenione w ówczesnych plakatach uzmysłowiły autorowi, że powszechny do niedawna postulat pełnej zrozumiałości sztuki użytkowej był co najmniej absurdalny, bo oparty na zupełnie błędnych ideach, jak na przykład tej mówiącej o tym, że wzór ma być konstruowany w oparciu o to, co najprostsze, bez dostosowywania do warstw bardziej skomplikowanych, aby efekt końcowy odpowiadał jak najliczniejszej grupie. W tym właśnie należy doszukiwać się źródeł fenomenu współczesnych marek (brandów), które chcąc osiągnąć jak największe zyski musiały oprzeć swoje przedsięwzięcia o takie schematy, które będą odpowiadały całej grupie docelowej, najlepiej jak najszerszej, co w znacznym stopniu przyczyniło się do rozwoju wzornictwa i kultu logo. Owe zmiany rzecz jasna nie ominęły typografii, czyli dziedziny najefektywniej polaryzującej praktyków, teoretyków i tych korzystających z ich wytworów. W tej materii Marcin Wicha stara się zwrócić naszą uwagę na to, że dominująca w Polsce „klątwa ładności” nie idzie w parze z rozpoznawalnością w przypadku wszelkiego rodzaju logotypów i funkcjonalnością czegoś, co ma służyć przez lata ludziom, a nie istnieć jako obiekt do podziwiania, wizualny monument, którego tylko uboczną cechą jest znikoma użyteczność. Dlatego właśnie to, co w naszym kraju powinno być projektowane z największą starannością, jest najczęściej wypadkową „antydesignu”, jakby zgodnie z tezą, że „Z designem jak z policją. Nigdy go nie ma tam, gdzie jest najbardziej potrzebny”[2]. Tym samym poszukiwanie piękna w naszym kraju i przemożna chęć jego uzyskania kończy się, jakby na prawach surrealistycznej odwrotności zasady złotego środka, pozostawaniem w rozdarciu, będącym w istocie mirażem kilku półśrodków, które generują tylko ulotne wrażenie bezpieczeństwa.
Marcin Wicha pisze tutaj o świecie, w którym obraz sam w sobie jest nie tylko komunikatem, lecz także komentarzem do samego siebie. Dlatego każde godne uwagi zjawisko, które pojawiło się w projektowaniu w ostatnich dekadach, postrzega jako samotną wyspę, wokół której nie może się usytuować coś innego, ponieważ trudno znaleźć cokolwiek równie konfliktogennego jak wzornictwo (np. „sprężyna” jako logo promujące Polskę), jak czytamy: „Lata dziewięćdziesiąte nie chciały się podporządkować regułom. Wytoczyły wojnę «zawsze». Zwłaszcza, że «zawsze» okazało się słabe i nietrwałe. Najwyraźniej mieliśmy tak dość planowania, że postanowiliśmy budować kraj z samych wyjątków”[3]. Wobec tego Polacy, zachłyśnięci po 1989 roku wolnością, popadli w bezwład budowania, które najczęściej nie było oczywiście poprzedzone etapem analiz, konsultacji i projektowania – wszystko to zostało płynnie zastąpione przez spontaniczność, która w urbanistyce okazała się być czymś, co bezpowrotnie zainicjowało powolny proces upadku harmonii przestrzeni publicznej w naszym kraju. Ta kolejna przemiana odsłania znaczący koncept tkwiący w tej książce. Najbardziej bowiem intrygujące jest tutaj to, że autor, mówiąc o dewaluacji i utracie miłości do designu, nie konkretyzuje kiedy i w jakich przejawach owo projektowanie było w naszym kraju na odpowiednim, jego zdaniem, poziomie, ani nie wyznacza sztywnej cezury dla swojego tytułowego „zakochania”. Uwydatnia to, iż determinantą opisanej powyżej „degradacji” jest pojawiający się w ciągle to odmiennych konstelacjach mit powtarzalności, który od kilkunastu lat ciężko jest wyrugować z polskiego dyskursu o pięknie: „(…) najlepsze jest nieskończone. Może go być coraz więcej i więcej. Wszystko, co udane, trzeba powtarzać. A potem jeszcze raz powtarzać. I jeszcze. Do znudzenia. Bez końca. Jeżeli coś się kończy, to znaczy, że nie było wystarczająco dobre”[4]. Reakcjami na te akty brzydoty, będące w istocie stworzone na drodze braku zdolności dostrzeżenia „skończoności” tkwiącej w ideale, mogą być tylko agresja i niemożliwy do powstrzymania śmiech, wskazujące na istotny aspekt zjawisk mających miejsce w estetyce – dominację stylizacji, w rzeczywistości będącej łączeniem „bylejakości” obecnej w danym momencie z imitacją tego, co od dawna podziwiane oraz postrzeganiem designu jako czegoś, co jest niecodzienne, drogie i stosowne tylko dla snobów, dlatego „o polskim projektowaniu świadczy” na przykład „kwitek na list polecony, który łatwo wypełnić, pod warunkiem, że nosimy nazwisko Jan Byk i mamy wzrok jak pilot F-16 z bazy w Krzesinach”[5]. Wobec tego w pełni zrozumiały jest postulat, aby design stał się udziałem wszystkich, przestał być kojarzony tylko z futurystyczną wyciskarką do cytrusów jako „ozdoby” kuchni i wreszcie zaczął być czynnikiem czyniącym nasze życie łatwiejszym – może poniekąd niekiedy skonwencjonalizowanym i zmechanizowanym, lecz bliższym pięknu i oddalającym nas od ciągłego frustrowania się swego rodzaju „niepasowaniem” do tej rzeczywistości, która wciąż daje nam do zrozumienia, że została skrojona na inną niż nasza miarę.
Niezwykle trudno wydać jakąkolwiek wiążącą opinię na temat tej książki, ponieważ sam autor sformułował w niej najtrafniejszą myśl podsumowującą aktywność podobną do własnej: (…) nigdy nie jesteśmy tacy całkiem bezradni. Bo jesteśmy tu. Właśnie w tym miejscu. W tym czasie i z tymi ludźmi. Dopóki mamy coś do powiedzenia o sprawach, które nas interesują – jesteśmy oryginalni. I potrzebni”[6]. Najciekawsze jest tu to, że ta książka to istny kolaż myśli, wspomnień i anegdot, w których na próżno można szukać chronologii lub schematu porządkującego całość, gdyż wszystko zostało sprowadzone do godnej najwyższego szacunku chęci uzmysłowienia czytelnikowi, że nowoczesność nie zawsze chce dla nas dobrze. Choć urzeczywistniła nasze marzenie o życiu jako nieustannym obcowaniu z przedmiotami w maksymalnym stopniu uproszczonymi i tym samym jak najbardziej ukierunkowanymi na funkcjonalność, to niejako przy okazji powołała do istnienia także fakt utraty głębi przeżywania piękna. Ów proces przemiany, o którym ciągle tutaj mowa w kolejnych jego przejawach, nie polegał przecież na koncentracji wyłącznie na wytworze, lecz nade wszystko na jego cechach składowych i kontekście, który jest tutaj najważniejszy, jak to ma miejsce w typografii, gdzie sama litera nie jest czymś wyjątkowym, bo stanowi tylko pokrewny symbolowi znak dopiero gdzieś na wyższych poziomach niosący ze sobą jakieś znaczenia, w przeciwieństwie rzecz jasna do otaczającej go przestrzeni, jak stwierdza autor: „Dobrze skomponowany napis to harmonijne połączone przestrzenie, które nie są literami. Jeziora, zatoki i strumienie – połączone w jeden akwen. Być może tym jest projektowanie: zarządzaniem pustką”[7].
Niemożliwością jest odnalezienie w polskim pisaniu o projektowaniu i pięknie samym w sobie głosu równie przejmującego, dobitnego i opierającego swoje tezy o bardziej przemyślane argumenty, dzięki czemu „Jak przestałem kochać design” w istocie jest pozycją mającą na celu wyrażenie żalu wobec tych, którzy po upadku poprzedniego systemu nie sprawdzili się, nie byli w stanie spełnić swojej misji skłonienia rzeczywistości do efektywniejszej współpracy z człowiekiem, nie będącym przecież jej bezwolnym zakładnikiem.
Autor: Przemysław K.
Marcin Wicha „Jak przestałem kochać design”, wydawnictwo Karakter, Kraków 2015, s. 264
——————————–
[1] s. 92
[2] s. 141
[3] s. 116
[4] s. 128
[5] s. 136
[6] s. 180
[7] s. 186
Cytaty wykorzystane w tytule tekstu pochodzą ze stron 187 i 141.