„Suniemy / przez czas w zaimpregnowanej szkolnej sali, // co chwilę komuś wypadając z cienkich bibułek, / jak obiecujące młodość pozytywy zaświatów”, bo „Czujemy się jak w napisach końcowych. // Fin / i zamykamy peleton”, czyli rzeczywistość „przemianowuje” postapokaliptyczność i „uproszcza” ewolucję, by kiedyś powstać z popiołów

inline_689_http://nasirwizz.nazwa.pl/wp-content/uploads/2015/02/umlauty1.jpg„Umlauty” to kolejna książka poetyka Tomasza Pietrzaka (rocznik 1982 r.), niezwykle dobrze zapowiadającego się poety, który od czasu sukcesu w konkursie organizowanym przez The International Library of Poetry nie przestaje się rozwijać, czego kulminacją była nominacja do Nagrody Nike za „Rekordy”. Teraz wraca z tomem kreującym podmiot na człowieka łączącego w sobie wszystkie klęski ubiegłego wieku, by ogniskując całą nienawiść tamtych lat w jednym miejscu dać możliwość wypowiedzenia się tym, którzy zginęli zanim zdążyli wypowiedzieć choć słowo o swoim życiu

Tom „Umlauty” to nowatorskie podejście do problemu poszukiwania tożsamości („sięgnięcia do początku, / wejrzenia w zaranie”[1]), co w tym wypadku tożsame jest z odklejaniem poszczególnych warstw słów, jakby to właśnie one były odpowiednikami ludzi i vice versa; oraz aktywnością daleką od pragnień o wprowadzeniu stałego porządku, bo przecież wciąż w kreowanym tu świecie coś ewoluuje, powstaje na nowo w całkiem odmiennej od pierwowzoru formie. Trudno orzec czy rzeczywiście możemy tu bezgranicznie zaufać, sugerowanemu już od pierwszych wersów, autobiografizmowi, lecz nie sposób nie oprzeć się wrażeniu, że tak wiele zależy tu od zadawanych przez Tomasza Pietrzaka pytań o to, dlaczego to właśnie on został poetą i teraz musi zmierzać się z wielokulturowym obrazem swojego dziedzictwa. W tym właśnie – jak się wydaje – należy doszukiwać się przyczyn tak często uwidaczniającej się tutaj świadomości trudnej historii, która niegdyś zachęcała do zmiany nazwiska (rzecz jasna w tym tomie metaforycznego), a także do zapomnienia o nim w zupełności, co w istocie było wyrzekaniem się przynależności do określonej duchowej wspólnoty, traceniem kontaktu i wreszcie wygnaniem, np. na Syberię: „Mówili, że wrócą / na święta, przywiozą jodły albo świerki. / Nie wspomnieli tylko, czy żywe, / czy zbite w skrzynię”[2]. Z tej klęski i niepewności rodzi się poezja, radząca sobie nawet z oczywistym brakiem akceptacji wobec procesów nie dopuszczających do przetrwania żadnych form człowieczeństwa.

Drugim istotnym czynnikiem w tym tomie jest ukrycie, ściśle powiązane z brakiem możliwości pozbycia się nabytej „wielkiej historii”, czyli świadomości wygenerowanej przez całe pokolenia przodków podmiotu tych wierszy, które na dodatek w pewnych momentach „powinny” być sobie wrogie (mowa tu o Rosjanach, Niemcach, Polakach i Żydach), lecz – po złożeniu się na „duchowość” danej osoby – wszystkie zatargi pomiędzy nimi utraciły wymiar bezpośredniości i są już po prostu bez znaczenia. W „Umlautach” liczy się to, co teraz, a elementy przeszłości nie rzutują na przeszłość, rzecz jasna w sposób odpowiadający naszym wyobrażeniom. Najwyrazistszym przykładem tego jest los Żydów, ogromnej diaspory, która w swych poszczególnych częściach była lub jest nadal immanentną częścią społeczności w różnych częściach świata, które po momentach tak przełomowych jak Holokaust wchłaniają ich dorobek i celowo uniemożliwiają oddzielenie „ich” od „nas”. W ten sposób, jak prezentuje ten tom, ludzkość scalana jest w jedność przez tryby historii: „Nawet kości po nim, / nawet odciśniętej stopy, potylicy, / oka. Z czego więc go wyczytać?”[3]. Tomasz Pietrzak chce tak udowodnić, że przez wiele wieków funkcjonowania cywilizacji ludzkiej wszyscy zdążyli się ze sobą wymieszać w taki sposób, że teraz absurdem jest doszukiwanie się u siebie jakichś elementów spajających i ewentualnych podziałów. Tylko czy warto się temu poddać? Zakorzenić się w wieloznaczności, porzucić marzenia o samoświadomości i nie odbierać świata takim, jaki jest – organizmem pełnym oczywistości, który niekiedy tylko sili się na metaforyczność? Zebrane tu wiersze pokazują, że bez względu na obraną technikę i tak, prędzej czy później, wszystko to, co najlepsze w świecie (jak „wschodzące gwiazdy / na martwym nieboskłonie”[4]) zostanie wyrugowane, w naturalny sposób straci siłę rażenia i niepostrzeżenie zniknie.

Po tym wszystkim następują cykle wierszy – swego rodzaju zogniskowanie poetyckiej perspektywy na konkretnych kwestiach, wcześniej zasygnalizowanych. Pierwszy z nich związany jest z Kaufhausem, robotniczym osiedlem w Rudzie Śląskiej, które dla poety staje się świadkiem upływającego czasu, gdyż wszystko ulega tu rozpadowi w imię odejścia od industrializmu, dlatego dla podmiotu jest to miejsce idealne na odnalezienie tego, co z duchem czasu powinno już odejść w niepamięć, lecz nie poddało się jeszcze procesowi zastępowania. Tomasz Pietrzak w duchu poezji symbolistycznej udowadnia tu, że świat nie przypomina systemu naczyń połączonych i w związku z tym upadek jakiejś przestrzeni jest powiązany wyłącznie z klęską ludzi z nią związanych. Nie ma tu mowy o równowadze we wszechświecie. Nie przeszkadza mu to jednak w zarysowaniu nieprzerwanego górowania nad tą całą degrengoladą charakterystycznych hutniczych zabudowań: „Jak tylko wyrośliśmy z armii, / wrośliśmy w siebie / i tak dwadzieścia lat w pokoju / w tle Huty Pokój. // Ten ich dom wchłania, / jak wchłonął innych przed nami. / To stąd ciepło, to stąd dobry sen”[5].

Powraca to w cyklu „Długie ujęcia”, w którym teksty przypominają fotografie o przedłużonym czasie ekspozycji. Każdy z elementów przypominających o upadku i kulcie przeszłości, którego ucieleśnieniem jest samo miejsce, jest przejaskrawiony, celowo nadinterpretowany, jakby twórca chciał pozbawić odbiorcę złudzeń i pokazać mu jaka choroba nęka nasze miasta, na dodatek bez żadnych nadziei na osiągnięcie katharsis. Wobec tych zjawisk tylko jednostka może stać się nadrzędnym obserwatorem, który – jako „bóg z dziesiątego” piętra – może wszystko dostrzec i zdecydować czy dany przedmiot zasługuje na ocalenie, czy może na destrukcję: „Widzę ludzi, ludzie widzą mnie, / z góry błogosławię. // Mam t-shirt z napisem follow me. / Bóg go nie ma”[6].

W „Półwyspie” zaś obrazy są dopełniane przez wspólnotę doświadczeń (przez odniesienia do Bałkanów), zjawisko sprawiające, że ludzie zupełnie sobie obcy przeżywają nieświadomie to samo, jakby procesy ingerujące w życie wszędzie chciały odcisnąć swe piętno z podobną intensywnością, dlatego – jak wyjaśniają „Umlauty” – tak wielu ludzi na świecie charakteryzuje się biernym stosunkiem do czasu, który w tej poetyce wciąż coś zabiera, lecz równocześnie nie zapomina o tym, aby sprowadzić na to miejsce coś nowego. Dlatego w tym samym momencie, gdy „rzeka przerywa odwieczną transmisję” ludzie zaczynają „płynąć z nurtem lecz bez prądu”[7]. Nie znaczy to jednak, że nie są tu obecne brak i obcość, gdyż dla Tomasza Pietrzaka jasne jest, iż metamorfozy zachodzące w świecie nie zawsze pozostawiają go w stanie względnego spokoju, czego przykładem jest tutaj wojna, która nie tylko potrafi umożliwić miastu „odwrócenie wzroku”, lecz nade wszystko jest w stanie wymóc na ludziach włączenie do sfery tabu mówienie o przeszłości: „Tu też coś zarasta. Dokłada się / cegieł i samosiejki pracują. / Tramwaj już wrócił, / w domy wprowadzili się nowi. / Też przyglądają się miastu, / ale w oczy sobie nie zaglądają”[8].

Rozwój, zarówno ekspresji jak i intelektu, w „Umlautach” bezustannie przedstawiany jest jako bezustanne dążenie w tym samym kierunku i stwarzanie nowego z odłamków tego, co przeszłe i obce, dzięki czemu z biegiem czasu zapomnieniu podlegają prawa natury i wpływ jej współzależności na egzystencję. Preludium do tego stanowi wiersz „Między rzekami”, w którym Tomasz Pietrzak mówi o wieloznaczności i realiach zawieranych „sojuszy”, z których w istocie składa się całe życie, organizujące swe przejawy wokół strachu, lęku i pozbawionej konkretów pewności. Kulminacją zaś tego jest kolejny cykl – „Sprzedawczyni butów”, tylko pozornie odnoszący się do PRL-u i zakrzywiania rzeczywistości przez absurdy tamtego świata, bo kluczowy jest tutaj czas, jakby podmiot tych wierszy – a może także za jego pośrednictwem sam artysta – chcieli udowodnić, że nie od pojęć i konstruktów kreowanych przez nasze zmysły zależy odbieranie rzeczywistości, lecz od wszelakich metamorfoz, jak dzieje się to w przejmujących wierszach dotyczących babci – „Generałce” „Kiedy wprowadzali u nas stan wojenny, / ona wyprowadzała psa”[9] i  „Kłodzie”: „Z nią było jak z kaflowym piecem – / im bliżej siedziałeś, tym więcej czułeś ciepła”[10]. W związku z tym, że tym przemianom nie podlegają tylko ludzie a także przedmioty, Tomasz Pietrzak w tej części swojego tomu odwołuje się wprost do idei przyświecającej całości, czyli obcej mu, lecz z dużą intensywnością praktykowanej przez przodków, czynności odrzucenia (np. tożsamości) w imię przyjęcia czegoś hipotetycznie lepszego, tj. efemerycznej zapowiedzi na stanie się bliższym dostępnemu w danej chwili wariantowi rzeczywistości. Dlatego tak wiele miejsca poświęca tu nie przypadkowi, lecz konieczności, którą w pełni akceptuje, co świadczy o klasie jego poetyckiego warsztatu i wrażliwości we współżyciu z innymi elementami świata, czemu wyraz znów daje w wersach opisujących świat po odejściu babci: „Teraz pewnie i ona / w tym obiegu, na barkach żuka, / w noworodku wilka, może w pleśni, / która podchodzi pod dom i zakrada się / cicho na swoich koniuszkach”[11].

Podsumowaniem tego wszystkiego jest cykl „Nowe otwarcia”, część najbardziej otwarta na kontekstualne spojrzenie, lecz nie stanowiąca zapowiedzi olśnienia, gdyż tu zwraca się z kolei uwagę na historycyzm życia, analizuje się osobno każdy z elementów składających się na świat i we wspaniale intrygujący sposób igra się z czytelnikiem, któremu za każdym razem, gdy kończy jeden z wierszy, błędnie wydaje się, że już wreszcie wie, co w istocie jest w tym tomie kluczowe. Tomasz Pietrzak jest doskonale świadomy, iż we współczesnej literaturze swego rodzaju konwencją stały się już awangardowość i eksperymentalizm, dlatego on idzie jeszcze dalej. Nie wystarcza mu już to, że czytelnik „na wszystko musi być gotowy”[12], bo taka postawa odbiorców nie jest jego zasługą. On chce nakreślić w swych wierszach swoją, autonomiczną drogę dla poezji, która rzecz jasna wielokrotnie przetnie się z „autostradą” idei wypracowanych przez innych, lecz jak nic innego pozwoli mu wprowadzić do polskiej tradycji ostrożność w stosunku do języka, odwagę w uwiecznianiu zamierzchłej już przeszłości i światopogląd poety, który dostrzegając wszechobecność zła, jest w stanie wyczulić optykę swych wierszy na rodzące się na jego oczach dobro. To zdumiewające jak ten poeta potrafi wykazać, że zmiana nazwy nie pociąga za sobą w życiu żadnych realnych modyfikacji, choć tak wiele uwagi poświęcamy wszelkiego rodzaju tytułom, a nawet czynimy z nich coś, co niekiedy zaświadcza o czymś dla nas najwartościowszym – tożsamości. Dlatego tom „Umlauty” cenny jest ze względu na podejście do problemu doświadczenia (śmierci, zagłady, wojny, etc.), z których jedyną możliwą do wysnucia nauką jest stwierdzenie o nieuniknioności ich nastania, gdyż na kartach tego tomu, wręcz w każdym z wersów, udowadnia się, że w świecie wszystko dzieje się zgodnie z niedostępnym nam planem, dla którego katastroficzne wydarzenia są niezauważalnym odejściem od normy, wpisanym w ogólny harmonogram i w gruncie rzeczy nie zmieniającym niczego znaczącego.

Autor: Przemysław K.

Tomasz Pietrzak „Umlauty”, wydawnictwo Forma, Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin, Bezrzecze 2014, s. 78

——————————–

[1] s. 18

[2] s. 11

[3] s. 16

[4] s. 25

[5] s. 33

[6] s. 41

[7] s. 46

[8] s. 48

[9] s. 54

[10] s. 56

[11] s. 60

[12] s. 66

Cytaty wykorzystane w tytule tego tekstu pochodzą ze stron 25 i 34.

„Suniemy / przez czas w zaimpregnowanej szkolnej sali, // co chwilę komuś wypadając z cienkich bibułek, / jak obiecujące młodość pozytywy zaświatów”, bo „Czujemy się jak w napisach końcowych. // Fin / i zamykamy peleton”, czyli rzeczywistość „przemianowuje” postapokaliptyczność i „uproszcza” ewolucję, by kiedyś powstać z popiołów