„Królestwo obłędu” jako „ludzka cywilizacja”, „niepoczytalność” jako inteligencja w poezji o psychicznej niewydolności

Paragnomen to już trzeci tom wysoce ekscytującego poety, Mirosława Mrozka (rocznik 1979), który za każdym razem proponuje wyższy stopień ewolucji swojej wyjątkowej wyobraźni. Co najważniejsze na pierwszy rzut oka, w jego wypadku zawsze obcujemy nie z pojedynczymi i przypadkowo zestawionymi wierszami, ale z wewnętrznie spójnym i logicznie rozłożonym na przestrzeni całego tomu cyklem przemyślanych, korespondujących ze sobą liryków, które pod różnym kątem opisują wyjściowe i zasygnalizowane w tytule zagadnienie, co zresztą jest znakiem rozpoznawczym Mrozka, autora Horyzontu zdarzeń i Odpowiedzi retorycznej. Tym razem kluczową koncepcją jest tu Paragnomen – nieoczekiwany wyskok, wyobraźniowy przewrót, sprzeciw wobec norm i oczekiwań, nagłe pobudzenie i gest kontrastujący ze stanem wyjściowym, czyli względnym spokojem i zgodą na panujące warunki. Pojęcie to wywołać ma w nas konfuzję, zatrzymać w bezruchu i wraz z zastanowieniem nad jego znaczeniem, a także nad jego konsekwencjami w wierszach, prowadzić ma do myśli, że poezja Mrozka daje nam odmienne rezultaty swego funkcjonowania niż te przez nas założone. Posługując się terminem Paragnomenu, poecie prawdopodobnie nie chodzi o zwyczajne zaskoczenie, danie odbiorcy okazji doświadczenia lektury wiersza pod różnymi względami zaskakującego i opisującego nieprzewidywalną czynność bądź proces myślowy. Jak sądzę, bliższe jego zamierzeniu może być obmyślenie tomu jako zbioru sprawozdań z interakcji ze zjawiskami i myślami pozytywnie patologicznymi, atypowymi i wiodącymi do niezwykłych, choć w gruncie rzeczy niebezpiecznych dla otoczenia i „oczywistych” konkluzji, których rozpatrywanie dopiero może prowadzić do szoku.

Objawia się to już w wierszach wprowadzających w ideowe podstawy Paragnomenu. Diagnozą tego tomu jest to, że żyjemy w rzeczywistości wojennej i nie jest to konflikt natury politycznej, rozpoczęty w konkretnym momencie dziejowym, ale stan permanentny i nieodłączny od bycia w świecie. Agresja, która budzi się w ludziach, nie polega jednak na zadawaniu bezpośredniego bólu i walce, lecz manipulowaniu umysłami innych, dręczeniu ich zmysłów czy stawiania im wymagań niemożliwych do spełnienia. Innymi słowy, w tej wojnie chodzi o odebranie bliźniemu woli bycia człowiekiem w całym tego słowa znaczeniu – istotą przegrywającą i wygrywającą, rozwijającą swój błądzący umysł i analizującą upadki, wstydzącą się błędów i dumną z porażek rozumianych jako świadectwa odwagi. Stoczenie bitw ma miejsce w teraźniejszości, która wysysa liryczne „ja” tych wierszy i konfrontuje je z przypadkowymi siłami, co jest bezcelowe z punktu widzenia „ja”, bo nie odmienia psychiki danego podmiotu. Kierunek Paragnomenu jest więc taki, by połączyć tak rozumiane życie z rewolucyjnym myśleniem o tym, że „W ostatecznym rachunku / rachunek jest przybliżeniem”, ale nie zjednoczeniem. Choć ludzie toczą ze sobą nieustanne, mniejsze lub większe wojny, stale pragnąc konfrontacji i gwałtownego wyładowania lub dążąc do pokojowego spotkania, bycia ze sobą i zbliżenia, to niestety pozostają tylko na poziomie „rachunków”, obliczeń i teorii, a więc nie osiągają, wydawałoby się, że tak pożądanego, kontaktu z innym i własnym „ja”. Interakcyjna niemożliwość występuje w wyobraźni Mrozka z powodu innego, równie istotnego czynnika, jakim jest widmowe, nierzeczywiste istnienie większości ludzi. Świat Paragnomenu nie jest skrojony tylko pod widma, wydmuszki po autentycznych jednostkach. Istotne jest tu też samo „ja”, spajające wszystkie wiersze tomu, ale równocześnie demontujące ramy, w które wtłoczyło je bycie człowiekiem.

Ów podmiot jest niepewny swej, prawdopodobnie „chorej”, nienormatywnej psychiki i swe wyznania zdaje się traktować jako upewnianie się co do rozróżnień między dobrymi a negatywnymi stronami świadomości. Nie wie, czy powinien poczytywać jako swoją zaletę, czy wręcz przeciwnie, wypierać się rzekomego nadmiaru cennego przecież współczucia, jakie żywi do otaczających go istot. Nie potrafi określić, czy został wybrany, czy może jest „mrówką, zadeptaną / przez los”. Nie jest zdolny klasyfikować ani wartościować swoich reakcji na otoczenie, bo ludzkie myśli rządzone są przez analogie, on zaś do nikogo nie może siebie przyrównać: „A mój ból jest odrębny, / stronniczy, jednostkowy, i nie potrafię objąć myślą całości”. Żyje w świecie podwójnie wymyślonym – w pierwszej kolejności przez ludzi, którzy umodelowali rzeczywistość w zastanej przez niego formie, w drugiej zaś przez jego zaburzone zmysły. Definiuje go trzymanie się do granic tchu „reszty” pozostałej po opłaceniu wszystkich zobowiązań, jakie związane są z życiem stawiającym niekorzystne warunki tym, którzy je praktykują.

Marginalizacji podmiotu Mrozka nie zatrzymuje też jego myśl, że historia świata jest historią redukcji przegranych, skromnych, naiwnych i niepewnych siebie. Nikt według niego nie jest naprawdę zainteresowany przyszłością tych, którzy nie nadeszli w pełnej krasie. Tak samo nikt nie interesuje się przeszłością jednostek, które zbudowały teraźniejszą rzeczywistość, a nawet wielu zainteresowanych jest zapomnieniem, że jest ona „naznaczona piętnem zwycięskiej siły”. Trudno przeoczyć więc błyskotliwe i osiągnięte w podświadomości „ja” spostrzeżenie o tym, że nie sposób zachować zdrowych zmysłów, gdy żyje się w przestrzeni znającej tylko takie antagonizmy, które stopniowo przekształcają się w tyranię jednego z biegunów i anihilację drugiego. Dzięki temu, że trwamy „Bez imienia i nazwy”, bez „zrozumienia i nazwania” tego typu procesów, dotyczących tak naprawdę braku wiedzy o prawach rzeczywistości i ich odzwierciedleniu w egzystencji, czeka na nas zagłada. Mimo to Mrozek odnajduje miejsce, w którym jego język poetycki mógłby odnaleźć kwestie warte poruszenia. Jednak taka mobilizacja i tworzenie z czytelną motywacją, co prawda nie pierwszoplanową, ale i tak bardzo istotną, nie ustatecznia jego dykcji i nie automatyzuje obrazowania. Talent jest bowiem trwale wpisany w jego idiom i nie daje się sprowadzić na ziemię, do konkretnego postulatu. Poezja jest wypuszczaniem myśli naprzód, braniem całej odpowiedzialności, skupianiem uwagi na wielowarstwowych problemach i sięganiem bruku, by wznieść się na wyżyny. Mrozka nie interesują wszak krótkotrwałe uniesienia bądź puste olśnienia, ironicznie odnosi się do apelowania przez poezję o pokój na świecie. „Lecz w zapadaniu się w siebie / Co pochłonęłoby cały świat / Gdyby nie był z innej materii” odnajduje swą liryczną niszę. Tworzy więc wiersze w „bezczasie”, niewpisujące się w dzisiejszość i zachwycone swą jednokrotnością wydarzenia się. Nie odpowiadają na zapotrzebowanie ani nie oczekują, by wytworzyć dla nich osobne miejsce w myśleniu o świecie, bo Paragnomen to poezja sądów, przeszłych doświadczeń i teraźniejszego wczuwania się w swoją obecność, a więc nie dotyczy pustych emocjonalnie postulatów, o czym tak mówi „ja” Mrozka: „nie opisuję, nie przedstawiam, nie nawołuję, nie karcę, / nie opiewam, nie nawracam, nie tłumaczę i nie zaprzeczam – / sądzę, bo mam prawo, a po mojej lewicy całe moje życie”.

Jest to poezja pielgrzymowania – takiego poszukiwania siebie, by zagubić swe pierwotne „ja”, zapomnieć o tożsamościowych rozterkach lub rozszczepić się do tego stopnia, by nie zauważać cezur oddzielających kolejne warianty siebie, a więc zyskać możliwość obserwowacji siebie jako innego. „Ja” Paragnomenu w tych podróżach nie ma fizycznego celu, chodzi mu o duchową tułaczkę, o wykonanie doświadczenia weryfikującego, czy istnieje Absolut. Czyniąc cokolwiek – będąc zdecydowanym pielgrzymem – przestaje się być sobą i „otwiera” się swoje „ja” na nieznane modele siebie. Bycie podmiotem-pielgrzymem jest celem każdego, kto szuka Sensu, gdyż nie jest on, wedle Mrozka, pełny, doskonały i stały, ale powstaje albo na oczach osoby go postrzegającej, albo wraz z przechodzeniem na coraz wyższe stopnie zaawansowania. Odkryciem poety jest także to, że człowiek poszukujący odpowiedzi na nurtujące go pytania i zastanawiający się nad samym sobą nie osiąga wiedzy w możliwym do wskazania momencie, gdyż na każdym etapie swego pielgrzymowania naturalnie nabywa tego, do czego dąży. Liryka Mrozka to stopniowa diagnostyka, która tylko czasami odnajduje swoje punkty zwrotne i funkcjonuje zgodnie z „przyszłością światów – miriady z nich / wyroją się jutro, miriady innych uroją swoje odejście w mrok”.

Zdeterminowanie losu człowieka polega na tym, że czegokolwiek nie uczyni i tak nie przewartościuje rzeczywistości, nie odmieni zasad bytowania i nie przemówi językiem ponadczasowym, uniwersalnym. Trudno orzec, czy ten osąd w Paragnomenie jest przyczynkiem do krytyki czy wyłącznie chłodną konstatacją faktu. Niemniej ewoluuje on w oryginalne elementy wyobraźni Mrozka. Tworzy na przykład projekcję bycia w bezprawiu, w rzeczywistości alternatywnej, łudząco podobnej do tej „prawdziwej” i wyróżniającej się zrównaniem życia z grą o nie najwyższą stawkę. Rozgrywka ta, jeden z filarów Paragnomenu, niezależnie od wyniku stawia „ja” w punkcie zero: czy umrze, czy wygra i tak wszechświat będzie kontynuował swoje cykle, ciała niebieskie krążyć będą po swoich orbitach, aż wreszcie kosmiczna energia wyczerpie się i nastanie „wielkie milczenie”, „biel czystej stronicy”. Jesteśmy – wedle tych wierszy – uczestnikami próby, która nie ma zweryfikować naszego systemu etycznego i aksjologicznego, przygotować na wieczność, ale dać nam szansę zaistnienia bez „głębszego” sensu, tylko dla samego faktu bycia, jak i dla „śmierci i poezji”. Uczestnictwo „ja”-marionetki w ofensywnych działaniach nie jest w Paragnomenie znakiem zdobycia prawdziwej woli, w zamian za tą charakteryzowaną przez „lalkarza”, i świadczy o „przejęciu nad nim władania” przez obce siły. Odpowiedzią na pochłonięcie ludzkości takimi działaniami, jak radzenie sobie z klęskami i absurdem świata, jest tylko szyderstwo, drwina i deprecjacja wszelkich, konstruktywnych starań, z czego wynika, że zapomnieliśmy o pozorności, umowności bycia i bezsensie. Swoistym powrotem do prawd „oczywistych” i utraconych jest tom Mrozka.

Paragnomen to nieokiełznane przewidzenia, „apokalipsa urojeń”, „sybir samotności”, wypaczenia formalne w istnieniu i wyczerpanie się rzeczy wobec nadchodzącej pustki. Z takiego planu zawsze wraca się u Mrozka do rozumu jako formy samokontroli, która nie za każdym razem jest osiągalna, bo irracjonalizm stale czyha na osłabioną jaźń człowieka. Wedle ratio lirycznego „ja”, jeżeli wierzyć w cokolwiek, to tylko w nieodwołalność śmierci, która jako kres teraźniejszego wymiaru redukuje wątpliwości w ludzkim myśleniu, zmniejsza zaślepienie i ugruntowuje w byciu ku ostatecznemu końcu. Jednym z przekłamań, którym łatwo ulegamy, jest rozumienie obłędu. W Paragnomenie możemy się przekonać, że błędnie go ujmujemy: nie dotyczy on bowiem indywiduum, ale ogółu i całe społeczeństwa są nim zainfekowane, dlatego leczenie psychiki przedstawiane jest tu jako odzieranie ze złudzeń i przedzieranie się przez zasłony symbolizujące ograniczenia w postrzeganiu, które przez innych są sumiennie konserwowane. Te i inne, równie twórczo skupione w wierszu problemy Mrozek porusza dzięki perspektywie człowieka, który w teorii obdarzony wolną wolą i prawem samostanowienia, stale udaje, że nie jest sobą i tłumaczy swe postępowanie impulsywnością, jakby jego procesy życiowe odbywały się samoistnie, poza jego jurysdykcją.

Niebycie sobą – zjawisko, które autor przedstawia z mistrzowską czułością – jest organicznie powiązane w Paragnomenie z wielowarstwową strukturą ponowoczesności, w której panuje dezinformacja, brak wiedzy co do własnego statusu i ogólna deprecjacja międzyludzkich więzów, owych metaforycznie podcinanych gałęzi i fundamentów dookolności. Mrozek nie przeprowadza rewolucji w świecie, jakby przeczuwając, że takie zaangażowanie jego dykcji mogłoby pozbawić ją naturalnego impetu. Jego poezja jest u siebie, urzeczywistnia się w swoim mikroklimacie i dzięki temu nie jest mętna, nieskoordynowana. Dopiero z tego punktu, nie z konieczności lub realizacji programu poetyckiego, ale dla naświetlenia, jak bardzo skomplikowana jest kondycja „ja”, Mrozek idzie w stronę innych problemów, mówiąc o widmie samobójstwa, buntowniczości, zaprzeczaniu wszechwładzy i wszechwiedzy oraz domniemanej skłonności człowieka do zaznawania bólu. Przyglądnięcie się takiemu układowi problemów kończy się taką, jedną z wielu tez tomu: życie jest ułudą dobra i daru, tak naprawdę wszystko zmierza ku śmierci. Według Paragnomenu człowiek nie może bowiem żyć inaczej, niż zabijając i niszcząc.

Prawdziwość doświadczenia jest czymś nieporównywalnie dla Mrozka ważnym – czymś, przez co dane przeżycie nie może zostać zestawione z innym i musi być docenione w swej indywidualnej formie, jednokrotnie zaistniałym formacie. Osoba doświadczająca ma pełne prawo wymagać od otoczenia, że jej doznania nie zostaną zdeprecjonowane w konfrontacji z innymi, tym bardziej takimi, które dokonały się w innych okolicznościach. Zdarzenia rezonujące w Paragnomenie, przemyślenia wynikłe na ich podstawie oraz zainicjowane przemiany (wewnętrzne i zewnętrzne) są niemierzalne, bo polegają na nieuchwytnych korelacjach i mechanizmach podświadomości. Nie dotyczy to tylko jednostki – Mrozek potępia też kryzys teorii zweryfikowanych przez naukę, którego jednym z symptomów jest tego rodzaju zagrożenie: „powoli pojmujemy że prawda naukowa może ranić uczucia / należy ją zatem przemilczeć / a najlepiej zmodyfikować”. Nauczone tym „ja” chce stać się panem narzędzia, jakim jest jego imaginacja i zazdrosnym zarządcą jej wytworów, by liryka okazała się nową wiarą w to, co nie istnieje tu i teraz, ale przerasta status quo, w siłę obiecującą o wiele więcej niż może spełnić, posiadającą twórczą moc i odwzorowującą siebie w tworach kalekich, bezbronnych, samotnych i niedoskonałych. Teksty Mrozka są wypadkową jego samego, echem dręczących go spraw i soczewką, w której skupiają się jego wątpliwości na temat siebie i zewnętrza: „zdarzają się ludzie, którzy nie pasują nigdzie / nie należą nigdzie, a jeśli nawet nie zdarzają się, / to zdarzam się ja, i jest mi z tym całkiem dobrze, / i naprawdę nie wiem, czemu całe życie się tego wstydziłem”.

Liryczne „ja” Mrozka jest wybrakowaną pełnią, uobecnieniem zła i Absolutu, połączeniem zniewolonego i nawiedzającego demona, jak i kimś, kto „ze stadem zmierza w przepaść, w której otchłań wzbiera normalnością”. Nie sposób odczytywać tych wierszy jako charakterystyki „normalnego życia typowego wariata” – byłoby to co najmniej krzywdzące. Najbardziej przekonującą diagnozą fenomenu liryki Mrozka jest ta, do której on sam zbliża się w finale swego tomu, w wierszu Skazany. Tekst ten potwierdza przypuszczenia, że mamy do czynienia z twórczością wynikającą z doświadczenia skazania na życie i zamknięcia w swej psyche. Nie są to jednak tematy, które „ja” Paragnomenu wybiera i poetycko opisuje. Zostały one mu bez jego woli (za)dane zarówno jako powinność liryczna, jak i życiowe, pozaliterackie brzemię. Niezależnie od tego, że „ja” liryczne nie widziało możliwości uporania się z nimi, czyli faktycznego odcięcia się od nich bądź pełnego zrealizowania ich w wyznaniach, odczuwa ono, że poezja jest tym jedynym, czemu może zawierzyć swą osobę, choć jako medium niemalże nadprzyrodzone nie jest możliwe jej racjonalne wyjaśnienie i zrozumienie rządzących nią mechanizmów. Pomimo własnego niedopasowania do rzeczywistości, rzekomych błędów w „operacjach umysłowych”, „ja” Mrozka marzy o zastanowieniu nad jego słowami, szczerym zaufaniu w jej intencje i otwartości na swą okaleczoną psychikę. Pragnienie to jest w pełni uzasadnione, gdyż trudno dziś o głos poetycki bardziej poruszający i tak wiarygodnie wyrażający wrażliwość.

Autor: Przemysław Koniuszy

Mirosław Mrozek, „Paragnomen”, Fundacja Duży Format, Warszawa 2018, s. 40

„Królestwo obłędu” jako „ludzka cywilizacja”, „niepoczytalność” jako inteligencja w poezji o psychicznej niewydolności