Tom poetycki Polska to dwupoziomowy kolaż, modlitewnik i pamflet w jednym. Z jednej strony to wybór wierszy Marcina Świetlickiego, dokonany z okazji stulecia niepodległości Polski i stanowiący mariaż tekstów różniących się pod różnymi, językowo-wyobraźniowymi względami, ale za każdym razem podejmujących ten sam temat: Polska jako wielopostaciowy organizm, który jest niebezpieczny w swej niejednolitości oraz równoczesnym przyciąganiu i odpychaniu uzależnionych od niej obywateli. Z drugiej strony Polska to nie tylko wiersze, ale również kolaże Alicji Białej, które w figuratywny i często dosadny sposób zestawiają sacrum – symbole polskości z profanum – ich przaśnym, stereotypowym i wypaczonym urzeczywistnieniem, z czego powstają dające do myślenia, ironiczne i budzące radość lub smutek obrazy-montaże. Przedstawiona na takich płaszczyznach wspólnota w Polsce jest problematyczna – wymaga zbyt dużego zaangażowania, które w istocie, w polskich realiach musi być pozorowane i dalekie jest od autentyzmu działania na rzecz ogółu. Świetlicki nie godzi się na kompromisy w tej materii – jest przeciw redukcjonizmowi, nie chce uczestniczyć w świecie na fałszywych zasadach, woli przedrzeźniać rzeczywistość niż pozwolić, by jego gesty egzystencjalne przestały mieć znaczenie nawet dla niego i stracił wiarę w sens czynu twórczego.
Świetlicki odnajduje istotną lukę w myśleniu i próbuje ją poetycko opisać. Jego tom odpowiada na wątpliwości dotyczące tego, jak afirmować swoją polskość, skoro trudno przekonująco określić, co na nią się składa. Bohater tych wierszy jest więc rozdwojony. Wydaje mu się, że powiązanie z polskością jest nieodłączne od jego życia i tożsamości, w czym wspiera go „duchowa” strona lirycznego świata, jakby wprost wyjęta z romantycznego imaginarium, by równocześnie mieć powody ku temu, by mówić, że nie jest „stąd”, skoro jest wyobcowany, pozostaje na uboczu i kultywuje swój indywidualizm na przekór otoczeniu. Nie „zapisuje” się tam, gdzie ktoś bezrefleksyjnie oczekuje jego zaangażowania i czuje się zdezorientowany, gdy władza przypomina sobie o nim w sytuacjach najmniej fortunnych i godzących w jego moralność. Polska nie może być pojęciową efemerydą, choć nie jest gotowa na wojnę o swój ostateczny, ideowy kształt i już na swej powierzchni zdradza zdegenerowanie. „Ja”, by utrzymać swą wiarygodność i kosztem życiowej wygody, zaczyna od podstaw i lokuje siebie w przestrzeni nieokreślonej, w osobliwym „ówdzie”, wśród „żadnych widoków” i jako ktoś wydziedziczony – mimo tego, że dzięki etnosowi, swej „rasie” powinien czuć się wśród swoich. Odosobnienie – trudno powiedzieć, czy samodzielnie wybrane, czy narzucone – w sytuacji lirycznej jest niezbędne, skoro w przestrzeń społeczną wdziera się język wykorzystywany do obmawiania bliźniego i rozwijania wynaturzonego postrzegania tego, co wspólne. Bycie obok głównego nurtu społecznych zawirowań sprzyja ich dokładnej obserwacji, ironicznemu odkłamywaniu polskości i rozpoznawaniu, które symbole są „suszonymi relikwiami”, a co nadal jest wyobraźniowo żywe.
Polska Świetlickiego to kraj, z którego wywietrzały znaczenia przenośne, choć to na nich jest ona ufundowana. „Wypełnienie”– czyli treść życia wewnętrznego – tego, kto chce o niej mówić, niepostrzeżenie jest podmieniane tak, by uczynić go bezimiennym, „przystosować” go i „uładzić” jego nieforemne wizje. „Ja” egzystuje w Polsce w kokonie uformowanym przez własne wybory, choć przez władzę nadal dotyczy go tragiczna opozycja: „Albo zaczadzieć – albo umrzeć z zimna”, przez co nie może dokonywać faktycznych decyzji – nikt bowiem nie pyta go o zdanie, jak powinien wyglądać kraj, w którym mieszka i jaki „klimat” społeczno-polityczny jest dla niego dogodny. Poza zamknięciem w swoim mikroświecie bohater potrafi wznieść się ponad chodniki polskich miast i ujrzeć pierwszomajowe pochody – paradoksalne i dezorientujące go karnawały komunizmu. To one łączą przestrzeń aktualnej obecności z kłamstwem, głupotą i krzywdą oraz sprawiają, że profeci wieszczący wieczną Arkadię nie znajdują w Polsce swego miejsca. Brutalistyczno-socrealistyczna infrastruktura Polski przerasta jednostkę, nad którą dodatkowo znęca się „nadchodząca”, bezduszna władza i totalitarna propaganda. Na tej bazie powstają koszmary o powłoce odchodzącej od wierzchniej warstwy przestrzeni i odsłaniającej jej istotowy rdzeń, Polskę prawdziwą, krystalicznie czystą i negatywną: „Po zdjęciu czarnych okularów / ten świat przerażający jest tym bardziej. / Prawdziwy jest. Właściwe barwy / wpełzają we właściwe miejsca”. Przeszłe porządki „ulegają rozkładowi” i dlatego jest szansa na poczucie się lepiej, na nastanie nowego, słonecznego dnia w Polsce, czyli na przejście z „zimnych krajów” do „gorących”. Polska jest tu rekonstruowana, „wygrzebywana z przeszłości”, „odtwarzana”, „oblężona” i nawet broniona przez tych, którzy są jej dozgonnie wierni i mają w sobie wolę do podążania w jej poszukiwaniu po dawno już odciśniętych „śladach”. Przez to Polska sprowadza uczucia bohatera do ekstremalnych poziomów, by poddać go „tresurze” i nie tylko wymusić na nim posłuszeństwo, co nie jest raczej jej potrzebne, ile przygotować go na nieprzewidywalne i niemieszczące się w głowie zdarzenia. Podobną funkcję pełnią też opresyjne instytucje: „Państwo nie prosi, Państwo żąda”.
Bohater Świetlickiego sam zadecydował o swojej śmierci, dlatego moloch państwa, które go więzi, nie może go pochwycić ani zabić. Słowem, Polska nie może przypieczętować jego losu: „Krzywdziłem wielokrotnie, ale odkupuję / boleśnie swoje winy tu, w tej chwili, w Polsce”. Co ciekawe, ojczyzna jest tu czymś innym niż państwo. W państwie prędzej czy później kończy się wszystko, co idealne i nastaje wojna, która nie musi być tożsama z rozlewem krwi, ale zawsze jest wywróceniem rzeczywistości na nice. Funkcjonowanie państwa to pokaz kreacji fikcyjnego organizmu, którego trwanie ledwo podtrzymuje się dzięki dostarczaniu do niego wysoce rozwodnionego ekstraktu tego, czym jest Polska na poziomie ideowym i symbolicznym. Do ojczyzny zaś czuje się coś silnego i niewytłumaczalnego. W sposób niewyraźny i niezdecydowany próbuje się do niej ustosunkować, choć nie da się osiągnąć zgody między sobą a nią jako układem wyobrażeń. Gdy w wierszach Świetlickiego próbuje się uciec od państwa, które może „przyłapać na tym”, że się w nim „nielegalnie przebywa i samemu się pozbawia / wszelkich praw i namiętnie kultywuje bezprawie”, czyli chce się wykluczyć spod jego jurysdykcji, to oczami wyobraźni kieruje się ku niemożliwemu, do kształtu, jaki ojczyzna przybiera na mapie – kształtu kojącego umysł i niemożliwego do pomylenia z czymkolwiek innym. Myśląc o ojczyźnie, jest się chronionym jako człowiek „jednowymiarowy”, czysty i jednolity, oczywiście tylko w teorii. Gdy zaś wyjdziemy do państwa, jesteśmy ignorowani, oddajemy władzy swoją cząstkę jego terytorium, uwzględnia nas wyłącznie statystyka, nikt nie widzi w nas wartości dodanej i jedyne, co możemy zrobić, to naiwnie wierzyć w zastany porządek. Wobec władzy zatem „Jesteśmy osamotnionymi, sparaliżowanymi / Guliwerami”. Inną różnicą jest też to, że z ojczyzną można jawnie, autentycznie lub teatralnie się pokłócić, przełamać patos z nią związany gromkim, ironicznym śmiechem. Jeżeli tego się nie zrobi, to wówczas „trzeba się bać” takiej Polski, której „Twarz ma / przeciętą Wisłą i chlaśniętą Odrą. / Twarz ma w odwiecznym grymasie / jak u rodzącej kamień”. Paranoiczność sytuacji politycznej i nieodchodzący w niepamięć mimo upływu czasu obraz krwawiącej Polski nie unieważnia miłości do niej, ale odsłania ryzyko związane z wzięciem na poważnie pokrewieństwa między nią a sobą: „Teraz miłość jest bezsilna, / jest tylko w deklaracjach / oraz deklamacjach. Wszelkie poranne złudzenia / przemieniają się w gorzki wieczór”. Paraliżująca polskość potęguje niedostatki doświadczane przez bohatera, które każdorazowo można sprowadzić do tego, że wszystko, co sensowne i znaczące przekształca się w „zwidy” i senne mary.
Świetlicki odsłania tak to, co naprawdę kryje się za emocjonalnym, burzliwym ustosunkowaniem się ludzi do rzekomych fundamentów bycia Polakiem. Według niego poczucie wspólnoty z innymi, z konstruktem zwanym narodem, oparte jest na glinianych nogach i jak każdy kolos łatwo może upaść i zdezaktualizować się, jeżeli zabraknie osobowego konkretu. W Polsce kluczowa jest bowiem jednostka, która dzięki swej autonomii godzi się na pewny system wyobrażeń: „Nie potrzebuję / haseł i zgromadzeń. Maszeruję po suficie. Jestem jeden, łatwo mnie / policzyć”. Jest on, co prawda, później stale podważany i chwieje się w swych posadach, jednak nie o wieczne trwanie tu chodzi, ale żywiołowe przeżywanie swej tożsamości i świadomą identyfikację, przytomne bycie sobą niezależnie od uwarunkowań społecznych i instytucjonalnych interwencji. Gdy taka kondycja jest czyimś udziałem, wtedy może on zawczasu dostrzegać przyszłe tąpnięcia i narastające niebezpieczeństwa w ramach swojej przynależności. Nie jest to jednak równoznaczne ze zgodą z innymi, poruszającymi się na tej samej płaszczyźnie. Szybko można stać się wrogiem systemu, wbrew żarliwej wierze we własne, ideowe pochodzenie. Tymczasowym rozwiązaniem tego impasu w przestrzeni tomu i eskapistyczną reakcją na doświadczany opór jest wypuszczenie do społeczeństwa swojej wydmuszki i pozostawienie rdzenia swej osoby w odosobnieniu, w „pokoju wewnątrz tego wszystkiego, na parterze”.
Polska u Świetlickiego przejawia się poprzez zbiegi okoliczności, w momentach największego nasilenia emocji i ideowych rewolucji, w chwilach obrony swojego światopoglądu, w sytuacji, kiedy nie można sobie z czymś poradzić, kiedy coś się psuje i wtedy, gdy dochodzi do porozumienia lub kłótni. Taka Polska źle rozpoznaje swych budowniczych, manifestuje swoją wyższość nad nimi i sprawia, że ogarnia ich wrażenie panującej w życiu społecznym przygnębiającej martwoty: „I kiedy, mimo wszystko, wzięli mnie za swego / poetę. / I kiedy, zamiast odczekiwać ironiczną gorzką / chwilę / i tryumfalnie zaprzeczyć – stanąłem / w ordynarnym świetle, mrużąc oczy”. Świetlicki, wypowiadając się tak o roli poezji w rzeczywistości, ani nie przeformułowuje polskości, ani nie sugeruje, jakoby sytuacja obecna była nagląca, jeżeli chodzi o konieczność wprowadzenia nowego porządku i zahamowanie rozrastania się narośli głęboko już wrośniętych w ciało ojczyzny. Jego krytyka nie udziela się w sposób bezpośredni, także bohater tych wierszy nie jest rewolucjonistą. Bardziej chodzi o to, by Polska jako tom poetycki była miejscem, w którym ruch myśli o naszym miejscu w świecie, siłą rzeczy administracyjnie wydzielonym, prowadziłby do odnalezienia i przedstawienia wypaczeń, absurdów i konfliktów naznaczających Polskę rozumianą tym razem jako ojczyzna: „Przyjrzałem się więc, przekrzywiłem głowę i powiedziałem: dobrze, lecz chciałbym to również zobaczyć inaczej. / Widziałem swoje oczy, ich wyraz i powiedziałem: dobrze, ale czy nie można byłoby tego odwrócić”. Gdy imaginacja podejmie próbę reakcji na fenomen polskości, wtedy można przejść na poziom rozumu i działania w świecie rzeczywistym. Kluczowe w tomie Świetlickiego jest przenikanie się liryki bądź co bądź zaangażowanej z taką, która oprócz tego, że orientuje się na tym, kto nie chce być poetą narodowym, też poświęca wiele uwagi wszystkim innym – towarzyszom bohatera wierszy i osobom mu bliskim. Poeta nie myśli o Polsce tylko przez pryzmat emocji i osobistych wyobrażeń, skoro istnieje w niej wraz z tymi, których kocha i nienawidzi. Dlatego tom Polska – oprócz przenikliwych uwag, ciętych komentarzy i fragmentów pełnych czarnego humoru – wytwarza w czytelniku odruch demontowania polskości, by absorbować z niej złożony system wyobrażeń i na jego podstawie – oczywiście krytycznie – konstruować własną tożsamość w nurcie narodowym lub poza społeczeństwem mogącym hamować jego rozwój: „Znowu mnie chcą wziąć do wojska. / Znowu się o mnie upomina Polska. / Mam nadzieję, że to koszmar jest. / Ja mam za dużą głowę na wasz hełm. // Bo to nie może tak być. / Ja sobie sam wybiorę wroga”.
Autor: Przemysław Koniuszy
Marcin Świetlicki, „Polska. Wiązanka pieśni patriotycznych” z „Wycinankami polskimi” Alicji Białej, Wydawnictwo Wolno, Lusowo 2018, s. 100