Zaczyna się to tom wyjątkowy chociażby dlatego, że nie jest konwencjonalnym zaprezentowaniem nowych wierszy przez poetę o ugruntowanej pozycji na scenie poetyckiej, ale bezprecedensowym ukoronowaniem mającego miejsce pięćdziesiąt lat temu (31 grudnia 1967 roku) debiutu Leszka Szarugi na łamach „Życia Literackiego”. W ostatni dzień ubiegłego roku ukazała się więc książka, w której znów możemy przeczytać o rozdarciu między zaangażowaniem, żywym reagowaniem na tu i teraz, literalnym opisywaniem rzeczywistości a niedosłownością i intensyfikacją figuratywności. W tym sporze w Zaczyna się zdecydowanie wygrywa międzysłowie, czyli nie tylko Niewyrażalne, ile to, co emanujące z przestrzeni pomiędzy słowem a rzeczą, milczeniem a wielosłowiem. Wśród nowych ujęć, niespotykanych w tak wyrazistej formie wcześniej, sytuuje się wzywanie przez poetę do tego, by wszechobecne i ciągle eskalujące zło przezwyciężyć, przekształcić je w jego opozycję – krystalicznie czyste dobro, a tym samym przełamać złą passę człowieczeństwa, tak niechlubnie zdeprawowanego w ubiegłym wieku przy współudziale morderczych ideologii, a dziś ciągle sondowanego w sferze etycznej przez rozliczne „herezje”.
Szaruga, ciągle rozważając kolejne aspekty procesu twórczego, za główne problemy warte do podjęcia w swej najnowszej książce uznaje przemieszczenie i powtórzenie, które widzi jako dominanty poezji najnowszej. Pierwszą kategorię rozumie na przykład jako migrowanie idei, ich wzajemne przenikanie się, scalanie i dekonstruowanie. Implikacją tego jest teza, że nie można tworzyć we współczesności bez obiegowości sensów – włączania w swoje poetyckie wizje echa idiomów obcych i dopełniających dykcje pochodne. Powtórzenie zaś w Zaczyna się przypomina emulację – współzawodniczenie z poetami lingwistycznymi, wierność ich osiągnięciom i podejmowanie prób twórczej kontynuacji ich dorobku. Z tych wątków powstaje w tomie Szarugi obraz świata zdeornamentalizowanego, jego „ja” są bowiem pozbawione złudzeń i we wszystkim, co im się jawi, widzą rozkwit przekłamań i błędów. Nie jest to jednakże wyłącznie konstatacja, ale impuls do wykorzystania tego rodzaju status quo do lirycznego zarysowania bogatych odcieni znaczeń, jakie pojawiają się w nowoczesności. Mają być one w przekonaniu poety jak najłatwiej uchwytne dla każdego człowieka. Wiersz ma być zrozumiały sam przez się – w jego strukturze immanentnie powinny być zawarte takie tropy i mechanizmy, które nie tylko idealnego czytelnika bezpośrednio doprowadzą do ustalenia jego wymowy. O ile jednak każdy jest predestynowany do zrozumienia, to jest ono jednak stopniowalne i nie dla każdego jest dostępne w największym wymiarze.
Głównym pomysłem na ten tom jest koncepcja, wedle której każdy koniec jest odwołaniem do początku, jego potwierdzeniem i zarazem zaprzeczeniem. Szaruga proponuje nam zbiór wierszy lub bardziej rozszczepiający swe wątki i dzielący się na głosy poemat, który ciągle szuka pryncypiów mogących nadać sens przyszłości. Jedną z podstawowych, głównych zasad rządzących rzeczywistością okazuje się tu język – symulujący nieistniejące, przygotowujący na nieznane, odkrywczy pod względem znaczeń i rzeczy, a nade wszystko wyodrębniający z chaosu bytów i słów wszelkie dysfunkcje naszego myślenia i projektowania egzystencji, ukazując je przy tym w szerokim kontekście, co pozwala nam na samodoskonalenie się i uniknięcie wielu druzgoczących w skutkach błędów. W Zaczyna się Szaruga prezentuje się jako nie tyle obrońca języka samego w sobie i procesu przydawania rzeczom nazw, ile ktoś, kto żywo reaguje na przeszłe i teraźniejsze (neo)lingwistyczne czy nowofalowe idiomy. Jego odwoływanie się do tradycji jest wskazaniem na jej ważkość, niesłabnące potencjalności i ciągłą przydatność. Tradycje eksperymentów językowych, zasadzających się na demaskowaniu retoryki podbudowanej ideologicznie, nie są wedle Szarugi doraźne, ale wciąż żywotne i konieczne do ciągłego ponawiania, odbudowywania i kultywowania, tym bardziej w świetle ostatnich zawirowań polityczno-społecznych.
Zaczyna się akcentuje, jak słowa i znaki zawierają się nawzajem w sobie i nieustannie krzyżują się między sobą, tworząc tak wielką rodzinę znaczeń. Ich powtarzanie, weryfikowanie i ingerowanie w ich miejsce w świecie, rozumianym jako wielka semantyczna struktura, ma wedle poety nie tyle zbliżyć nas do Sensu, czy wywołać go wokół nas, przywołać jego obecność, ile wykształcić w lirycznym „ja” pragnienie dosłyszenia muzyki sfer, która niewątpliwie nadal wybrzmiewa, nawet pomimo pozornego zakończenia procesu powstawania materii. Obiegowość znaczeń oraz ich wcielanie się w różne formy kieruje podmiot tych wierszy do konkluzji, że słowa są nieśmiertelne i w swej istocie paradoksalnie niepowtarzalne. Po wypowiedzeniu mkną przez przestrzeń, nie zważając na to, czy są oczekiwane i potrzebne, jakby wiedząc, że ich celem jest trwanie mimo wszystko. Słowo nie może być akcydentalne, krzywdzące bądź błędne, musi istnieć na szerszym planie, wypełniając jakąś część zadania, które możemy określić oswajaniem rzeczywistości, poszerzaniem granic myślenia o niej i naszej samoświadomości bycia w jej ramach. Nikt nie posiada przywileju lekkomyślnego szafowania nim bez ponoszenia przy tym tragicznych konsekwencji. Słowo poetyckie zawsze jest tu przenikliwe, sięga do samego rdzenia rzeczy, rugując przy tym słowa wypaczone i niewydarzone, a więc oczyszczając i rewitalizując. W Zaczyna się jest ono tak cenne, że przypomina organizm żywy, który trzeba z całą mocą i zaangażowaniem chronić, a nawet przytulić, ustanawiając tak obopólną bliskość i koegzystencję. Gdy słowa są niekontrolowane lub nie traktuje się ich z pokorą, żyją własnym życiem, tracą na spoistości, stają się bezformiste, nabrzmiałe bezsensem, aż w końcu wybuchają feerią barw, nie mogąc znieść zakorzenionych w sobie nikczemności, by po czasie powstać jak feniks z popiołów, w formie dostojnej i olśniewającej. Nieinstrumentalizowane słowo w liryzmie, niesłużące dobrej sprawie, jest przyczynkiem do aktywności kanibalistycznej, samozwrotnej i bezcelowej. Szaruga optuje więc za tym, że jeżeli istnieje jakakolwiek prawda, to kryje się ona w nazwach. Chcąc jej dostąpić, nieco ją poznać, trzeba operować słowami, najlepiej przetworzonymi przez poetów.
Zaczyna się to świadectwo bycia poetą, który jest głosem pokoleń minionych. Twórcy, który jest zadrą w oku współczesności, dlatego stawiany jest w stan oskarżenia, a nikt nie znajduje dla niego okoliczności łagodzących. Wbrew pozorom i etykietyzacji właściwej nowoczesności jest to stan niekreślony, bycie pomiędzy piekłem a Edenem, obiecującą nadrzeczywistością poezji a trywialną codziennością, która ciągle pozbawia wszelkich masek, przyprawia o konsternację, by ostatecznie spróbować zgładzić wszelkie pierwiastki człowieczeństwa w podmiocie. Pokłosiem tych zjawisk jest dominacja w świecie zła i cierpienia, jak również chroniczna senność i zapominanie – interpretowanie emanującego ze swego wnętrza zła jako czegoś nieświadomego, dziejącego się samoistnie, tłumaczenie swej obojętności na inność jako niezamierzonej, wypieranie ze swej świadomości wszystkiego, co sensowne i zapraszanie do niej elementów absurdalnych, warunkujących bezsens. Bezczas Absolutu, czas poza czasem, czas utopijny, aporetycznie atemporalny jest tu wyłącznie fantazmatem, czymś wyimaginowanym, a więc nierealnym. Takie obserwacje prowadzą liryczne „ja” Zaczyna się do konkluzji dotyczącej tego, że tak samo silne, jak pragnienie człowieka o byciu idealnym, jest jego chęć sprzyjania temu, co w swojej naturze złe i niweczące wszelką epifanię czegoś pozazmysłowego. Życie jest więc według nich grą pomiędzy sobą a innym, dobrem a złem, przypadkiem i koniecznością, apelowaniem o powrót na drogę prawdy i celowym zakłamywaniem, atrybutami władzy ludzkiego umysłu, czyli tym, co wrodzone, a wszelkimi jego wytworami – deskrypcjami samego siebie i rzeczywistości, które potrafią wytrącić ze stanu formułowania sądów poznawczych i wprawić w otępienie, skazujące skądinąd na bliskie obcowanie ze złem.
W Zaczyna się pojawia się quasi-proroctwo, zgodnie z którym wszystko ma zostać zatopione i oczyszczone dzięki sprowadzeniu do form upojonych życiodajną wodą, a więc skłonnych do przekształcania się w byty doskonalsze niż te, które są nam znane. Teodycea i aksjologia są tu tym samym odwrócone – zło jest dobrem, gdyż tego drugiego, a także wszelkich pozytywnych komponentów świata, jest ogromny deficyt. Nie ma w poetyckim świecie Szarugi żadnej całości – jest tylko jednostkowość i ulotny szczegół, dlatego czujny człowiek nie jest w stanie uchwycić przeistaczania się form zastanych w takie, które wyzwalają immanentną, nową zawartość bytu, a więc sensy jeszcze niepoznane. Ponadto nie ma u „ja” Szarugi zgody na połowiczność i cząstkowość. Rysuje się w ten sposób konflikt pomiędzy myśleniem a mówieniem, czego efektem jest istnienie w zawieszeniu, w momencie, w którym konieczne jest podjęcie decyzji, choć pragnie się za wszelką cenę tego uniknąć, by zadawać tylko pytania i nie urzeczywistniać otrzymanych odpowiedzi. W Zaczyna się różnicowanie pojęć jest dziełem ludzkiego intelektu i nie ma żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. Podobnym złudzeniem jest metafizyka, której domeną jest tak naprawdę to, co swym zakresem obejmuje jej opozycja – fizyka. W tym środowisku poezja musi przekraczać granice, przezwyciężać je, by przywrócić porządek naturalny, najbardziej podstawowy i powiązany z zasadniczym dla świata tkankowo-ideowym poziomem, na którym człowiek zjednoczony jest z otaczającą go przestrzenią, albo przynajmniej nie ma pomiędzy nimi konfliktu uniemożliwiającego im funkcjonowanie. W Zaczyna się podmioty liryczne udowadniają potęgę uniwersalnych prawd biblijnych, które powinny ich zdaniem być bliskie wszystkim, nawet preferującym areligijny światopogląd. Między innymi dotyczy to współpracy podmiotu z dookolnością, a także transcendencją i ich obopólnych interferencji.
Wedle Zaczyna się człowiek pozostanie człowiekiem zawsze, nawet wówczas, gdy popełni najbardziej nieludzkie czyny, przez co znajduje się na antypodach wszystkiego innego, co wypełnia rzeczywistość, gdyż system idei i napięć znaczeniowych determinujących znany nam świat sprawiają, że każda rzecz lub zjawisko może okazać się czymś zupełnie innym, jednostką wariantywną i niestabilną ontologicznie. Wzmagane jest to przez fałszywą naturę człowieka, który lubuje się w falsyfikowaniu sądów zweryfikowanych jako prawdziwe, praktykowaniu wykrętnych, sofistycznych argumentacji, wprowadzaniu w błąd swoich bliźnich i spiskowaniu przeciwko nim. Z powodu ważkości tych problemów i licznych ich implikacji w Zaczyna się tyle miejsca Szaruga poświęca hipotezie uskuteczniania takiej mowy poetyckiej, która nie tyle jest żywa i sprawnie radzi sobie z relacją pomiędzy słowem a rzeczą, ile zaspokaja podstawowy głód polifonii – współistnienia wielu antagonistycznych narracji, równocześnie współkonstytuujących i przenikających się, czy przyczyniających się nawzajem do swego upadku, choć ciągle i bez względu na wszystko dążących do stanu koegzystencji, jednoczesnego trwania, co człowieka przyprawia o dezorientację.
„Ja” w wierszach Szarugi jest więc podmiotem obierającym za swój cel odnalezienie wyjaśnienia dręczących go tajemnic. W tym zadaniu główną przeszkodą są dla niego posiadane narzędzia i mechanizmy, z którymi jest najlepiej zaznajomiony. Wypowiadane przez siebie słowa widzi bowiem jako puste, semantycznie wypalone i doszczętnie wyeksploatowane. Wszędzie, gdzie dociera, we wszystkich rejonach świadomości i realności, widzi tylko ich zewnętrzną powłokę, z daleka niczym niesugerującą wewnętrznej pustki, a nawet podtrzymującą iluzję znaczeniowej pełni. „Ja” milczy więc, by nie intensyfikować swego i tak wysokiego rozczarowania, które prowadzi go do zwątpienia w kreacyjną siłę wyobraźni, co ma swój pogłos w strukturze tomu i w formach znajdujących się w nim wierszy. Nieustanne zmienianie dominant i subtelne akcentowanie nieodmiennych cech swej dykcji pozwala Szarudze po pierwsze przedstawić podmiot nowoczesny w stanie kryzysu, powiązanego głównie z podważaniem jego autonomii i preferowanego systemu epistemologicznego przez siły przerastające go i nieuchwytne, po drugie jest gestem podkreślającym trwałość jego myśli twórczej i ciągłe poszukiwanie przez niego najefektywniejszych sposobów wyrazu, po trzecie zaś wskazuje, jak wielką wagę w Zaczyna się odgrywa efemeryczny moment, krótkotrwały i niepowtarzalny „horyzont zdarzeń”, czyniący nierzadko liryczne „ja” niemym i ślepym lub skazanym na postrzeganie świata jako „bełkotu” – nieuporządkowanego układu wyrażeń i istnień, który „zagłusza muzykę danego nam słowa”. Wydaje się, że najistotniejszy w Zaczyna się jest paradoks pomiędzy zaprojektowaniem tego tomu jako summy wizji poetyckiej Szarugi lub kontrapunktu dla tego, co było, a więc traktowania go jako początku czegoś nowego, gdy w całym tomie dominują obrazy skrajnie katastroficzne, szczególnie w wierszach metapoetyckich, które dotyczą kryzysu poezji współczesnej. Miałby on polegać na jej rozwodnieniu, na przeroście materii nad treścią, zbytnim i nieautentycznym, to jest niewypływającym z rzeczywistej potrzeby serca, eksponowaniu w niej „wielkich słów” oraz kategorii najwyższych aksjologicznie, które nie są odpowiednio obudowane i wyposażone w kontekst choć trochę przybliżający do ich zrozumienia lub przyswojenia, co stoi w kontraście do braku zainteresowania większości poetów (lub osób aspirujących do tego miana) tym, co naprawdę ważne, czego obraz znajdujemy w wersach opisujących „muzykę sfer”: „ryk planety przecina / mróz wszechświata powoli rośnie / gorączka wyziębionych przestrzeni / kosmos wrze kosmos wrzeszczy”. Po lekturze najnowszej książki Szarugi pozostaje więc echo szaleńczego śmiechu i wrzasku, ale także Nadzieja.
Autor: Przemysław Koniuszy
Leszek Szaruga, „Zaczyna się”, wydawnictwo Convivo, Warszawa 31 grudnia 2017/2018, s. 56