Niezmiennie cenię twórczość Marcina Sendeckiego przez wzgląd na jej pozostawanie poza wszelkimi sporami, które polaryzują współczesną polską poezję. Autor Przedmiaru robót swym najnowszym tomem znów daje dowód tego, że wyjątkowość jego talentu polega na autonomiczności stylu i niepostrzeżonej integracji wypracowanych przez awangardę i neoklasycyzm tendencji estetycznych. Tym razem na pierwszy plan wysuwa się dualizm tej poezji, który polega na spontanicznym, choć rzecz jasna rządzącym się pewną logiką, łączeniu ze sobą elementów nawzajem określających swoje znaczenie i wydobywających się z pułapki polisemiczności. Pozostaje to w ścisłej zależności z uwydatnianiem antykonkretyzmu współczesnej sztuki. Marcin Sendecki ujawnia, że asocjacjonizm nie może determinować wtórności danego aktu ekspresji. Nie ma nic gorszego od konwencjonalności, a z kolei to powtarzalność sprawia, że w gruncie rzeczy nic się nie dzieje, aktywności artystyczne oddalają się od ideału twórczego fermentu i przez brak nadrzędnego przekazu wszystko traci sens. Lametami, piętnując upodobnienie naszej egzystencji do wegetacji zwierząt, poeta pokazuje, że we współczesnym świecie najbardziej przerażająca jest łatwość, z jaką można manipulować strategiami dochodzenia do prawdy i narzucać innym paradygmaty myślenia negujące kreatywność.
Czytając te wiersze wciąż na nowo uzmysławiamy sobie, że jako cywilizacja bezpowrotnie zatraciliśmy naturalny szacunek do słowa, dzięki czemu dziś – permanentnie popadając „z tautologii w aporię” – możemy stać się istotami koncentrującymi się wyłącznie na spekulowaniu i aktach kalkulacji, z których wynika tylko bezwładny i przeintelektualizowany bełkot. Wszyscy żyjemy śniąc i z zupełną ignorancją przechodzimy obok rzeczy, które konstytuują nasze przebywanie w tym wymiarze. Dużo ten tom zawdzięcza poetyce symulacji. Za każdym razem natrafiamy tutaj na swego rodzaju projekcje najczęściej bardzo prawdopodobnej przyszłości, która jawi się pod znakiem „śmierci podmiotu” i kultu relacjonowania, a zatem negacji ekspresywności, dotychczas pozostającej w korelacji z intelektualizmem, na rzecz pozbawionego jakiejkolwiek figuratywności beznamiętnego przytaczania kolejnych faktów. Tym samym dochodzi tutaj do prezentacji stanu być może idealnego, w którym trzeba zaufać temu, co daje chwila i dzięki temu bez obaw można pozwolić sobie na przedstawienie „interpunkcyjnego” wybuchu i skierowanie wiersza do kolegi po piórze we właściwej mu i nieco przerysowanej poetyce. Z tego poziomu bardzo osiągalna jest perspektywa mistyfikacji, która z pewnością nie jest tutaj czymś negatywnym, gdyż ujawnia prawidłowości w innych warunkach zupełnie niemożliwe do przedstawienia. Stąd w Tragedii warzyw, jednym z najciekawszych tekstów, „Raj jest możliwie umowny” i „W głębi sceny należy domyślać się oceanu”. To pokazuje, że Marcin Sendecki w Lametach chce udzielić głosu temu, co „nieprzekonujące”, a zatem również wyobcowane, powstałe z ironii, interpretowane na wspak i tylko na pozór uproszczone przez reifikację.
Z pewnością wielu spośród tych, którzy zetkną się z hipnotyzującą okładką tej książki i przede wszystkim samym tytułem, będzie chciało podświadomie dookreślić wizję autorską i mimowolnie z Lamet uczynić Lamenty. I nie sposób oprzeć się wrażeniu, że takie postępowanie, choć zasługujące na pogrożenie palcem z przymrużeniem oka, ma w sobie coś zasadnego i zbieżnego z tym, czego ten tom dotyczy. Wciąż bowiem na kolejnych rejestrach nowej odsłony poetyki Marcina Sendeckiego rezonuje przemożna rozpacz za rzeczywistością, która niegdyś dość przekonująco wyobrażona i przedstawiona jako możliwa do urzeczywistnienia, w gruncie rzeczy okazała się – jak pisał Julio Cortázar w swej Grze w klasy – najzwyczajniejszym złudzeniem i „lusterkiem do wabienia skowronków”. Reakcją na to – oczywiście daleką od emocjonalności i bardzo przemyślaną – jest zwrócenie się w stronę przedmiotów najbardziej fundamentalnych dla naszego świata. Stąd nie bez kozery można doszukać się tutaj rzeczywistych wpływów estetyki krajów Dalekiego Wschodu, a zatem nie tyle traktowania detalu jako epicentrum wszechświata, ile przede wszystkim odnalezienia płaszczyzny porozumienia z czytelnikiem pomiędzy ideami właściwymi myśleniu mitycznemu i rzeczywistym uwrażliwieniu na melancholię przemijania. To poszerza recepcję tej poezji o bardzo ciekawy aspekt, a mianowicie refleksję nad problemem istnienia w ogóle. Czy to, co stanowi przedmiot ekspresji poetyckiej, jest czymś koniecznym czy przypadkowym? Czy z kolei efekt tego, czyli konkretny wiersz, jest „sam sobie” czy „sam dla siebie”? Wydaje się, że ostatecznie wszystko zależy od rozkładu napięć w tekście i specyfiki jego wymowy w kontekście momentu lektury, choć autor celowo nie feruje tutaj żadnej konkluzji i co najwyżej zaprasza nas, swych czytelników, do odnalezienia się w jego świecie na własną rękę. Można byłoby zaryzykować stwierdzenie, że jest to poezja niechętna czytelnikowi. Jednak z pewnością w żadnym razie nie jest to jej wada. Cóż to za przyjemność z lektury i intelektualny rozwój, gdy od razu udaje nam się rozwiązać wszystkie „zagadki”, „przejrzeć” autora i wszystkie niejasności przeistoczyć w oczywistości? Ewentualna nieprzystępność, z jaką można się zetknąć na przykład w Lametach, w głównej mierze wskazuje na konieczność głębszego namysłu, zaangażowania swych doświadczeń w lekturę i rekonstrukcji sieci łączącej ze sobą większość z zebranych tutaj wierszy.
Autor: Przemysław Koniuszy
Marcin Sendecki “Lamety”, Biuro Literackie, Wrocław 2015, s. 40