„Candy” autorstwa Terrego Southerna (1924-1995) i Masona Hoffenberga (1922-1986) to pewnego rodzaju manifest programowy kontrkultury o krytycznym nastawieniu nawet wobec tych ruchów, dla których powstania stał się inspiracją. Ta legendarna, określana mianem kultowej powieść opublikowana została w 1958 roku w paryskiej oficynie Olympia Press, znanej przede wszystkim z wydawania takich autorów jak Vladimir Nabokov i Henry Miller, co w znacznej mierze może nam zasugerować z jakiego rodzaju narracją mamy tutaj do czynienia. Choć jej autorzy z niezbyt dużą atencją odnosili się do popularnego nazywania jej współczesną wersją opowiastki filozoficznej Woltera, to musimy przyznać, że wydaje się bardzo kusząca wizja interpretowania „Candy” jako XX-wiecznego odpowiednika „Kandyda”, gdzie skrytykowana została doktryna G.W. Leibniza, zgodnie z którą znana nam rzeczywistość jest światem najdoskonalszym z możliwych.
Wszystko zaczyna się na uniwersytecie, gdzie nieziemsko piękna Candy Chrisitan wysłuchuje wykładów uwielbianego przez siebie profesora Mephesto. Jako „uduchowiona” (wydawałoby się, że należałoby rzec: „ogłupiona”) pseudointelektualistka wpada prawie w samozachwyt, gdy jej mistrz zaprasza ją do swego gabinetu, tylko pozornie w celu przedyskutowania jej pracy zaliczeniowej na temat „Miłości współczesnej”, w której prawdopodobnie bezmyślnie (tj. bez rozważenia konsekwencji swoich słów) stwierdziła, iż „Całkowite oddanie się drugiemu człowiekowi nie jest po prostu obowiązkiem, narzucanym nam przez anachroniczne przesądy, lecz pięknym i wzruszającym przywilejem”[1]. To właśnie te abstrakcyjne dywagacje, będące parodią naukowej dyskusji stają się przyczyną zaistnienia jednej z wielu w tej powieści dwuznacznych sytuacji. Niedługo potem niewinna i poniekąd nieświadoma swojej urody Candy, za sprawą swej chłopomanii, w podobną relację, lecz obarczoną zupełnie inną symboliką, wchodzi z meksykańskim ogrodnikiem. Jednak dopiero wtedy, gdy jej ojciec, w zupełności nie radzący sobie z rodzinnymi obowiązkami, natrafił na jej schadzkę i został tragikomicznie ugodzony w środek czoła rydlem, dochodzi do zdarzeń rodem z amerykańskich komedii drugiej połowy ubiegłego wieku. Jest to tylko początek cielesnego wykorzystywania głównej bohaterki przez jej „ojców” – intelektualnych mentorów, bądź tych, których ona podziwia lub żałuje w większości przypadków tylko ze względu na jedną cechę. Tym samym iście łotrzykowski duet autorów piętnuje wady licznych grup, będące co prawda stereotypami, jednak trzeba przyznać, że każde, nawet uproszczone i do pewnego stopnia fałszywe przeświadczenie, musiało mieć kiedyś jakieś uzasadnienie w rzeczywistości. I tak między innymi skrytykowane zostało tutaj środowisko medyczne na czele z lekarzami, którzy zamiast koncentrować się na przywróceniu zdrowia pacjentom skupiają się na nic nieprzynoszących badaniach oraz wdrażaniu w praktykę teorii (jak freudyzm i akupunktura) nie przynoszących pożytku w danej dolegliwości, tylko jeszcze bardziej naruszających intymność chorego. Ostrze krytyki nie ominęło także intelektualistów (pod postacią fascynacji Candy „garbusem”), którzy powszechnie uważają się za istoty wyjątkowe i wybrane przez los, jednak na kartach tej powieści ich biologizm czyni z nich postacie niezwykle komiczne i wzbudzające zażenowanie oraz bohemę artystyczną (dumnie reprezentowaną przez dwóch młodzieńców: Jack’a Katta i Toma Smarta) ośmieszoną w gruncie rzeczy przez swe zwierzęce instynkty. Nie mogło tu zabraknąć również ruchów wolnościowych, w czasach powieści bardzo popularnych w USA, które przedstawione tu zostały pod postacią „Blagierów”, czyli po prostu oszustów żerujących na takich lekkoduchach jak główna bohaterka, kierująca się przecież jakimiś ideałami, choć rozumianymi bardzo specyficznie. W podobny sposób autorzy obeszli się z organizacjami religijnymi będącymi w „Candy” najpełniejszymi realizacjami tezy Marksa o religii jako „opium dla mas”. Buddyzm przez środowisko amerykańskich hippisów prezentowany jako droga do osiągnięcia wyzwolenia, tutaj jawi się jako niczym niewyróżniająca się doktryna mająca na celu jedynie wykorzystanie jednostek podatnych na roztaczane przez pseudomistyków kuszące wizje o nieśmiertelności i nirwanie.
„Candy” to obsceniczny pamflet na ludzką obłudę i konformizm; pokazujący, że człowiek, choć „powleczony lakierem wielkich cnót moralnych”, jest w rzeczywistości pełnoprawnym wcieleniem „zwierzęcości i wyuzdania”[2]. W celu sparodiowania pornografii i za jej pośrednictwem powieści pozorujących fabułę autorzy kierujący się cyniczną chęcią zysku musieli posłużyć się erotyką, która zastosowana została wyłącznie na prawach metaforyki i symbolizmu. Każdy uważny czytelnik będzie musiał przyznać, że niepoprawna politycznie „Candy” wymierzona jest przeciwko seksizmowi amerykańskiego kapitalistycznego społeczeństwa. Z tego względu ten szyderczy pastisz niesłusznie określany jest jako obrazoburczy, gdyż jego powstawaniu przyświecała wyłącznie idea wytknięcia pewnych wad oraz napiętnowania tych, którzy ulegają stereotypom, a nie zdemoralizowaniu czytelników. Jej synkretyzm, kreujący ją na powieść o literaturze, akcentuje fakt, że znany nam świat na pewno nie jest najlepszym z możliwych, lecz złym już z założenia. Jednym z powodów konieczności poznania „Candy” jest fakt, iż nawet w dyskursie akademickim ta komiczna i odwołująca się do estetyki „camp” powieść urasta do miana powieści uniwersalnej. Jej wyszukany język i nawiązania do tradycji komedii slapsticku (Macka Senneta), z której wydaje się pochodzić jej dynamizm, awanturnicze przygody głównej bohaterki i hiperboliczne charakterystyki uczestników opowieści, czyni ją książką dla każdego, kto chce zweryfikować swoje widzenie świata.
Autor: Przemysław K.
Terry Southern, Mason Hoffenberg “Candy”, przełożył i posłowiem opatrzył: Maciej Świerkocki, wydawnictwo Officyna, Łódź 2014, s. 176
——————————–
[1] s. 17
[2] s. 70
Cytat wykorzystany w tytule tego tekstu pochodzi ze strony 142.