Podstawowym walorem lektury Lissy, wzbudzającej wiele emocji powieści, jest obcowanie z niewymuszonym, naturalnym rytmem jej rozwoju. Frazy, którymi posługuje się włoski prozaik, Luca D’Andrea, i powołany przez niego do opowiedzenia tej historii język, są niepodrabialne. Świetnie oddaje to atmosferę, jaka panuje wśród gór, niewyobrażalnych zwałów śniegu i ludzi, którzy próbują ukryć mroczną stronę swego „ja”. Tym samym, w istocie na nieskomplikowanej konstrukcji fabularnej autorowi udało się osadzić niezmierzone bogactwo znaczeń i przemyśleń. Jest to iście wycyzelowana proza, napisana prawie jak gotowy scenariusz filmu, który mrozi krew w żyłach dzięki szybkim zmianom planów akcji oraz skrótowym, choć bardzo oddziałującym na czytelnika zdaniom. Uproszczenia, jakie ktoś mógłby zarzucić autorowi Lissy, są następstwem subtelnego uporządkowania narracji. Jest to literatura nieznosząca elementów zbędnych, zmuszających czytelnika do zbaczania na drogi prowadzące donikąd i skazująca go na meandrowanie. Surowość niektórych fragmentów wyłącznie akcentuje wagę problemów tu opisywanych i grozę, do której wszystko się w Lissy sprowadza. Innymi słowy, autor przejmująco oddaje tragizm doświadczeń bohaterów, dynamikę ich wewnętrznych sporów oraz refleksje natury etycznej. Równie umiejętnie portretuje postaci, którym rola w całej historii nie pozwala na autorefleksję. Egzystencja nie daje im czasu na zastanowienie, dlatego wszystko – tak jak w pozaliterackim życiu – dzieje się tu tak gwałtownie i spontanicznie.
Lissy przecina początkowo bardzo wyraźna linia, która oddziela dobro od zła, ofiary od sprawców, czyny dokonywane bezwzględnie i brutalnie od aktów miłosierdzia. Jej stopniowe niknięcie, które ujednolica proponowaną tu wizję świata i utożsamia opozycyjne siły, to główny temat Lissy i oś całej narracji. Skoro precyzyjne podziały na nic się zdają wobec odwiecznej walki dobra ze złem, której złożoności nie udało się opisać żadnemu prozaikowi w dziejach, Luca D’Andrea postawił na przekonującą zwięzłość i jasność stylu, która niepostrzeżenie wciąga nas w wir tej opowieści. Opowieści, którą łatwo można zawrzeć w kilku zdaniach, jednak jej autentyczne zrozumienie i uchwycenie wszelkich „zakamarków” nie jest już takie łatwe, wymaga bowiem szczególnej czytelniczej wrażliwości.
Marlene, żona przywódcy mafii, nie chce, by jej ukochane i jeszcze nienarodzone dziecko rozwijało się w wątpliwych etycznie warunkach. Stawia więc wszystko na jedną kartę, a jej ucieczkę skutecznie przerywa wypadek samochodowy. Zrządzeniem losu ratuje ją Simon Keller – enigmatyczny mieszkaniec górskich odludzi, które są nieosiągalne dla kogokolwiek poza nim. Już wybór tego szczególnego miejsca determinuje całą akcję, gdyż – jak czytamy w powieści – „śmierć kocha góry. Kocha tak, jak można kochać grę, której wynik od początku jest sfałszowany. Wykańczającą walkę o przeżycie, z której nikt nie wychodzi zwycięzcą. Poza nią. »Śmierć kocha lustra. Świat jest jej lustrem«”. W ten sposób przyszła, zdesperowana matka trafia do rzeczywistości, która niewiele różni się od niedawno porzuconego środowiska. Niemniej na początku wszystko wydaje się w jak najlepszym porządku. Pełen dobroci i bezinteresowny mężczyzna, który trudem własnych rąk robi wszystko, byle tylko utrzymać się przy życiu w tak nieprzystępnych warunkach, z sercem na dłoni próbuje jej pomóc. Z biegiem czasu wszystko zaczyna się jednak coraz bardziej komplikować: tajemnicza hodowla świń, reinkarnacja, dziedziczone od wieków kolejne kopie Biblii i przedziwne figurki stworzone z połączonych ze sobą szczątków różnych gatunków zwierząt. A wszystko to zestawione z bezwzględnym płatnym zabójcą, który wyrusza, by pochwycić i zabić Marlene. Zabójcą niepewnym samego siebie, bo upodabniającym się do świata, znikającym w nim i czerpiącym z niego całą esencję zła, które jest w nim dobrze zadomowione. Niezależnie od wątpliwości, jakie ma on do samego siebie, jasno jednak stawia kwestię zadania, które zostało mu powierzone: „Wszystko, co go otaczało (…) wydawało się czystą iluzją. Świat rodził się, kiedy rano otwierał oczy, i znikał w ciemności, kiedy zasypiał. Dlatego chłopiec nie śmiał się i nie płakał. Niczym się nie przejmował, bo nic nie istniało naprawdę. Poza nim. On jako jedyny był rzeczywisty w tym idealnym świecie. (…) Znikał”.
Czytając Lissy można dojść do wniosku, że człowiek zrobi wszystko, byleby tylko swój obraz świata, uprzednio pieczołowicie zaprojektowany, utrzymać w stanie nienaruszonym. Tym bardziej, gdy jest zdeprawowany, jest zdolny poważyć się na cokolwiek, aby spełnić swe instynkty i zrealizować mordercze żądze, tak głęboko zakorzenione w każdej, nawet bardzo religijnej jednostce. Wymaga to od niego nierzadko ważenia się na gesty świadczące o aspirowaniu do statusu bytu rozporządzającego istnieniem – pozwalającego nadal żyć bądź skazującego na śmierć. Niemniej ta zasada, której autor Lissy jest jak najbardziej świadom, zostaje skrajnie wypaczona i zwielokrotniona w punktach węzłowych tej historii, kiedy to najczęściej bestialskie akty przemocy przenicowują zastany porządek i weryfikują wszystkie zamierzenia. Wydaje się, że niezależnie od następujących po niej wydarzeń, to właśnie wojna jest źródłem wszystkiego, co w Lissy wyrażone. Już samo to, że wedle autora prawdziwym oczyszczeniem i zapowiedzią odkupienia jest śmierć, która nie tyle kończy cierpienia ofiar, ile odsyła w niebyt emisariuszy zła, świadczy o dojrzałości twórcy i dokonanej przez niego przenikliwej analizie mechanizmów zła.
Zgodnie z postawioną w Lissy tezą każda negatywność, każda tendencja sprzeciwiająca się dobru i wszystkiemu, co pozytywne, funkcjonuje jak kostki domina lub zgodnie z tak zwanym efektem motyla. Każdy czyn dokonany w imię zła, każde pojawienie się ciemności w świetle dnia niepowstrzymanie potęgują swoje efekty aż do czasu, gdy zabraknie istnień, na które będą mogły oddziaływać. Nawet i wtedy zło jest niewyczerpywalne. Zdarzenie będące jego przejawem – mające miejsce tu i teraz, ma swoje konsekwencje w całej czasoprzestrzeni bez względu na to, że związek przyczynowo-skutkowy jest niedostrzegalny. Analogicznie drobne nieporozumienie w Lissy z biegiem czasu okazuje się czynnikiem ostatecznie przeważającym szalę, wpływającym na podjęcie decyzji zmieniającej bieg tej i innych historii. Wbrew zmianom, nie tylko politycznym, wychodzeniu na światło dzienne pewnych zjawisk i maskowaniu się innych, mniej chlubnych, w odmętach ludzkiej podświadomości i w tkance społecznej zawsze pozostaje margines, w którym zło ma się dobrze.
Lissy to osobliwy, niewytłumaczalny splot makabry i baśni, któremu patronują uwielbiane przez główną bohaterkę baśnie braci Grimm. Choćby tym można wyjaśnić przynajmniej cząstkowo fakt reagowania ze sobą w tkance opowieści refleksji nad nieodwołalnością (między innymi pociągnięcia za spust broni czy wydania na kogoś wyroku śmierci), umownością porządku społecznego (wątek stojących ponad prawem organizacji przestępczych) oraz historią, której prześladujące widmo wyrzuca w tym thrillerze jednostkę poza obręb tego, co moralne. Wszystkie te wątki służą autorowi do postawienia zasadniczego problemu: Gdzie kończy się prawda i naoczność, a zaczynają się wizje chorego umysłu i białe plamy na mapie rzeczywistości – innymi słowy: jej deficyty? Dlaczego akurat na peryferiach wielkiego świata szerzy się niewidoczne i najintensywniejsze okrucieństwo? Dlaczego ludzie, usilnie wytyczający granice pomiędzy dobrem i złem, z taką mocą doświadczają podstawowej prawdy: nie ma jasnych rozróżnień, niepodważalnych podziałów na czarne i jasne, jest tylko nieogarniona mnogość możliwości. Wydaje się, że to, czego doświadczyła Marlene było próbą uprzytomnienia jej przez wszechświat, że złożoność ludzkiej natury czyni nas istotami niejednoznacznymi, działającymi z niejawnymi intencjami, które – gdy wreszcie zostają odsłonięte – mogą mieć niemożliwe do zniwelowania następstwa. Dlatego pozbawienie bliźniego wolności – wyobrażonej bądź rzeczywistej – usiłowanie wywarcia na nim presji oraz bezwzględnego kontrolowania nim, automatycznie czyni z niego dozgonnego wroga. Znaczące są tutaj również rzeczy, które w Lissy posiadają duchową energię. Nie można jej lekceważyć. Przekonała się o tym Marlene, główna bohaterka Lissy i ostatnie ogniwo w historii zbierających krwawe żniwo szafirów, drogocennych kamieni szlachetnych, które jej mężowi miały zapewnić awans w przestępczej hierarchii. Pozaludzkie i spirytualne, wedle tej powieści, trzeba pozostawić nienaruszone i pozwolić im przemierzać tylko im znane ścieżki, godząc się z tym, że nie wszystko jest dostępne człowiekowi: „Czas (…) należy do gwiazd, nie do ludzi. Kim jesteś w porównaniu z gwiazdami, mój synu? Świeciły, kiedy Terach dał życie Abrahamowi, i będą świeciły nadal, kiedy wszyscy już o Tobie zapomną. Gwiazdy władają czasem, ludzie są przez niego miażdżeni. Grzeszy pychą ten, kto nie umie czekać”.
Scalająca moc świętych słów zapisanych w Biblii, które przepisywane i nadpisywane przez indywidualne przemyślenia kolejnych pokoleń górskich mędrców, zostały w końcu siłą rzeczy w Lissy przeformułowane, przeinaczone i utraciły swą potencjalność wykształcania tego, co pozytywne, a nawet pierwotnie przez siebie dekodowane przesłanie dobra, prawdy i piękna. Zło wyrządzane przez Simona Kellera, zbrodnie przez niego dokonane, wynikają z niechęci dostrzeżenia, że jego światopogląd zawiera nawzajem wykluczające się składniki. Doprowadza to do powstania w jego mentalności przekłamanego obrazu świata i do sformułowania sądu o tym, że jeżeli rzeczywistość nie odpowiada fantasmagoriom, tym gorzej dla rzeczywistości. Dlatego chrześcijaństwo łączy się w Lissy z problemem reinkarnacji. Simon Keller wierzy bowiem, że duch zmarłego krąży po przestrzeni, szukając nowego usytuowania, by później, od pozostałych przy życiu, oczekiwać zemsty za własne nieszczęście oraz osobliwego pokarmu: śmierci innych.
Każda postać w Lissy z desperacją buduje subiektywną narrację na temat siebie i swego miejsca w świecie, w czym nie ulega nigdy faktom, ale samej naturze świata, czyli temu, że pełen jest on pozorów, iluzji i nietrafionych ocen autorstwa innych, nieprzyjaznych ludzi. Niemożność zaakceptowania swojej porażki w tej kwestii doprowadza do powstania potrzeby zaspokojenia swojego wewnętrznego głodu zła. Bohaterowie Lissy marzą o urzeczywistnieniu stanu, w którym świat nie jest pełen kontrastów i napięć. Słowem: tego, co trzeba znosić lub rozładowywać. Lubują się w ujednolicaniu rzeczywistości, w myśleniu o takich pojęciach, jak bezkarność, sprawiedliwość i zbrodnia doskonała jako sytuacjach sztucznych, konsekwencjach wiary w rozum, gdy w istocie świat rządzi się prawami niedosiężnymi dla poznawczych narzędzi człowieka. Równie nieosiągalne są w Lissy wszelkie cele prowadzące do radykalnej zmiany swojego życia. Jest to co prawda możliwe, ale długotrwałe i wyłącznie z poszanowaniem licznych punktów pośrednich. Stąd tak wiele uwagi w Lissy poświęca się dzieciństwu, kiedy to wyznaczane są trajektorie życia. Jest ono, jak się okazuje, czasem kiełkowania wszystkiego, co później nadaje egzystencji sens lub czyni ją absurdalną.
Powieść ta – jako mieszanina, w której kotłuje się wszystko, co choćby tylko na moment włączone w jej ramy – skłania się ku spostrzeżeniu, że nikt nie jest kowalem własnego losu w pełnym tego słowa znaczeniu. Każdy metal ma swoją, z góry ustaloną plastyczność, która w sensie pozytywnym nie może zostać przekroczona, w negatywnym jednak jak najbardziej, czego dowodem jest fakt, że w Lissy krzywda jednego człowieka a nawet jego śmierć, wywołuje radość i nasycenie u drugiego. Luca D’Andrea pyta więc o to, czy jeżeli zabójstwo nazwie się aktem sprawiedliwości i czy jeżeli zmieści się ono w błędnie rozumianym systemie etycznym jednostki, to czy wówczas język zachowuje swą stwórczą moc, czyniąc tak morderstwo aktem pozytywnym i moralnym. Czy odpowiedzialność za czyn ponosi sprawca czy jego mocodawca? Czy narzędzie zbrodni jest czymś autonomicznym czy może posiada własną wolę i sumienie, dzieląc brzemię odpowiedzialności ze sprawcą? Autor Lissy zastanawia się również, czy pozbawienie życia kogoś, kto uprzednio doprowadził do wyemanowania zła i kto dopuścił się zbrodni na sobie najbliższych, jest zbrodnią czy czynem litościwym. Idąc dalej, prowadzi to w Lissy do pytania o to, czy przysłowie „tonący brzytwy się chwyta” powinno tłumaczyć morderstwo, które było w danych okolicznościach na pozór jedynym „ratunkiem”, ostatnią możliwością. Bez względu na odpowiedzi na te kwestie i przywołane przy okazji argumenty, wydaje się, że w Lissy tak czy inaczej śmierć zawsze okazuje się niezabliźniającą się szczeliną, niezatartym śladem w przestrzeni, poprzez który przeziera ciemna strona bytu. To, co przez niego przenika, ośrodkuje się w tej powieści w symbolach i rytuałach kultywowanych przez bohaterów Lissy, którzy odnosząc się do Nienazywalnego i Nieprawdziwego, okłamują siebie i skazują się na autodestrukcję.
Ciężar tej opowieści oparty jest po pierwsze na tym, jak to, co budowane przez lata w mgnieniu oka może się obrócić w pył, po drugie zaś na paradoksalności wydarzeń będących udziałem bohaterów, dla których morderstwo jest nieznaczącym impulsem, odruchem, albo – o wiele częściej – przyczynkiem do zbawienia. Uwolnienie duszy bliźniego jest tu zapewnieniem sobie wieczności lub jakiejś formy nieśmiertelności. Prawda, którą uparcie i z namiętnością odsuwają, staje się dla nich wreszcie niepomijalną esencją realnego. Normalność natomiast wydaje się im czymś utopijnym i tym samym nierealnym, dlatego nadzieję o byciu szczęśliwym dziadkiem wybawca Marlene poczytuje za płonną, nieprzystającą do realiów. Namacalne jawi się tylko zło. Sięgając po tę książkę, wkraczamy do świata, w którym zwierzęcy atawizm zagłusza poczucie sprawiedliwości i zdrowy rozsądek, budzi natomiast pierwotne instynkty i klarowne podziały: „Krew za krew. Życie za życie”. Co istotne, w Lissy ta maksyma odwraca się przeciwko tym, którzy wybiórczo wcielają ją w życie, niejako przez to, że chcą wieść życie proste, puste, wychodzące z założenia, iż „jakoś trzeba żyć” i nierozróżniające podstawowych pojęć wypracowanych przez całe wieki rozwoju cywilizacji. Niecierpliwe dążenie do zrozumienia tego, co Niewysławialne oraz dwuwymiarowości naszego istnienia, duchowego i fizycznego zarazem, prowadzi bohaterów Lissy do katastrofy. Katastrofy brutalnie weryfikującej podstawy myślenia o świecie i przerastającej nawet śmierć i fatum, które obecne jest tutaj z powodu podzielania przez dzieci tragicznego losu swych rodziców.
Postacie występujące w Lissy pragną oddalić ból życia, przenieść swój niepokój na egzystencję, pozbawiając się tego, co hamuje naturalne reakcje obronne na zło. Egoizm zmusza ich do postrzegania wrażliwości na krzywdę drugiego jako niechcianego oświecenia, czyli dostąpienia prawdy, której nie chce się przyjąć. Żałoba jednak, według Lissy, jest nieodłączna od człowieczeństwa. Iluzje są w tej historii konkretne, a „pustka, w której pogrąża się świat, (…) pożera” bohatera. Bohatera, który skądinąd „Był na powrót człowiekiem” – człowiekiem przerażonym, trwającym w „idealnym świecie okazującym się idealną fikcją”. Zdając sobie sprawę z kolejnych prawidłowości, postacie tu występujące mniej lub bardziej skutecznie zastanawiają się, czy powinni weryfikować swe fantazje i rojenia nasilające się na właściwej im, cienkiej granicy oddzielającej nierzeczywistość od naoczności. Realność jest dla nich za trudna, by dokonać na jej płaszczyźnie przekonujących spostrzeżeń, dlatego odwołują się do baśni, pytając na przykład, jak Jaś i Małgosia zareagowali na śmierć wiedźmy, czy kontynuowali zabijanie, czy zostali po tym szaleńcami dręczonymi przez jej zjawę. Moim zdaniem jednak najciekawszym wymiarem tej powieści, którego tropienie kolejnych śladów sprawia czytelnikowi wiele radości i czyni tę powieść czymś dogłębnie przemyślanym, jest motyw koła. W Lissy „koło oznacza tajemnicę i cud” – to od niego wszystko się zaczyna i do niego zmierza, symbolizując odwieczny ruch materii we wszechświecie, która powstaje, by kiedyś przeminąć, przeistoczyć się w inne byty i ponownie ulec zniszczeniu. Właśnie w miejscu, w którym powstaje koło i dwa końce linii spotykają się, dochodzi do spięcia – zarzewia całej tej opowieści i eskalacji zła. Dlatego we wszystkim, co podstawowe w Lissy, prędzej czy później pojawia się koło: „Świat roił się od tajemnic. Wszystkie miały kształt idealnego koła. (…) Świat był tajemnicą i cudem, a tajemnica miała kształt koła”.
Lissy to opowieść o człowieczeństwie, wątpieniu w uniwersalne prawdy i koszmarach, które są wcielane w życie. Nic nie jest tu tym, czym wydaje się na pierwszy rzut oka. Wraz z rozwojem opowieści prawda okazuje się kłamstwem a dobro złem. Choć jest to osobliwa równowaga, która polega na rażącej niezgodzie pomiędzy czystością natury otaczającej bohaterów a ich duszą i sumieniem, to etyczny kompas ani na moment nie potrafi tu odnaleźć północy. Dominuje płynność, niestabilność oraz niemożność przypisania się do żadnej ze stron w walce pomiędzy siłami dobra i zła. W tym wszystkim dużą rolę odgrywa wybrzmiewający w umyśle głos, który schizofrenicznej i ulegającej demonom osobowości wmawia przedziwne, niszczące go od wewnątrz rzeczy. Sugerują one osiągnięcie pozazmysłowej przyjemności, która nie nadchodząc, zastępowana jest przez czarną rozpacz i nieszczęście. To historia o samopotępieniu, o tym, jak cienie zasnuwają świat i przesuwają się granice odwagi, a kolejne fundamentalne idee są wykreślane ze świadomości bohaterów. Lissy obrazuje, że nie można próbować wyrównać rachunków z losem, gdyż może się to przeciwko nam obrócić. Zamiast szukać w ciemności, powinno się zwrócić w stronę Słowa, jako podstawowego dziedzictwa ludzkości, które – funkcjonując niekiedy jako medium dla prawd objawionych – powinno być brane takie, jakie jest, z całym swym dobrodziejstwem. Próba dopasowania narracji do własnych potrzeb, narzucających się sobie introspekcji, to krótkowzroczne kalkulacje, przyczynek do obsesyjnego kłamania i wyrzeczenia się podstawowego bezpieczeństwa. Słowem: do zaistnienia zła w świecie. Zła w najczystszej postaci.
Autor: Przemysław Koniuszy
Luca D’Andrea, „Lissy”, tłum. A. Szewczyk, wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2018, s. 432