Nie ma nawet cienia wątpliwości, że „Doktor Faustus” autorstwa Thomasa Manna (1875-1955) to jedna z najważniejszych książek ubiegłego wieku. I to nie tylko dlatego, że zupełnie zrewolucjonizowała gatunek powieści przez wzgląd na operowanie niezwykle innowacyjnymi perspektywami, rozpatrywanie całego świata przedstawionego przez pryzmat jednej nadrzędnej idei oraz podjęcie na ogromną skalę udanej próby zaprzęgnięcia fabuły do refleksji nad tym, czym sztuka jest w istocie. Rzecz jasna jest tutaj znacznie więcej – nie sposób objąć umysłem wszystkich poziomów „Doktora Faustusa”, gdyż książka ta celowo została tak skonstruowana, aby każdy z jej czytelników został owładnięty tylko jakimś wycinkiem nieskończonego szeregu kwestii, jakie są tutaj podejmowane.
W przeważającej mierze jest to książka o „niemieckości” i o tym, czy to właśnie Niemcy zostali w jakiś sposób naznaczeni bądź wybrani przez los, aby nie tyle rządzić światem, co narzucać innym coś na wzór rytmu istnienia. Dlatego „Doktor Faustus” stylizowany jest na biografię Adriana Leverkühna, genialnego kompozytora, która napisana została przez jego największego przyjaciela, Serenusa Zeitbloma, w trakcie II wojny światowej. Mann, kontynuując niejako motyw spopularyzowany przez Goethego, zastanawia się tutaj nad racjonalnością kategorii wysuniętej na pierwszy plan już przez romantyków, a mianowicie oryginalności. Konfrontując wyobrażenia innych o wiecznym trwaniu cywilizacji ludzkiej i jej nieustającym progresie niemiecki powieściopisarz zwraca naszą uwagę na prosty fakt, że wszystkie mrożące krew w żyłach wydarzenia, choć nieco zbliżające się stopniem eskalacji nienawiści do II wojny światowej, powinny uzmysławiać nam konieczność diametralnego przeformułowania naszych poglądów na temat sztuki. Ciągle przecież poszukujemy nowych jakości, z utęsknieniem wypatrujemy porywających tendencji, aż do przesady utyskujemy na konwencjonalność, jednak nikt nie zastanawia się nad tym, czy istnieje granica ekspresji artystycznej, a jeżeli tak to jaki będzie kolejny krok twórców po jej dostrzeżeniu?
Być może realne jest niebezpieczeństwo przekroczenia niewątpliwie dawno już wytyczonego marginesu pojmowania w celu dostąpienia czegoś, co powinno na wieki pozostać nieosiągalne i niemożliwe do objęcia zmysłami. Mann – jakby w duchu koncepcji „apokalipsy spełnionej” – pokazuje, że jest to jak najbardziej możliwe i to nie tylko w jednej sferze, gdyż świat zwykł już ze swej natury zazębiać ze sobą nawet opozycyjne „przestrzenie” konfliktu idei a tymi, którzy bezmyślnie nimi się posługują. Mamy przecież tutaj zarówno mordercze„dzieło” Hitlera – niewytłumaczalnie dynamiczne zdobycie nieograniczonej władzy, wprawienie w ruch machiny śmierci oraz równie „zjawiskowy” upadek całego nazizmu, jak i twórczość Leverkühna – kogoś, kto już bez udziału zewnętrznych sił dostrzegł prawdę o uprawianej przez siebie sztuce, zrozumiał potencjał tkwiący w odseparowaniu się, został naznaczony przez zło oraz stworzył „formy” równocześnie niezrozumiałe, podsumowujące dotychczasowe dokonania, symultanicznie wyrażające jego absolutny indywidualizm i nieuświadomione pragnienia ogółu. Na tym poziomie „Doktor Faustus” uwydatnia kolejny problem: Czy istnieje w ogóle jakakolwiek granica pomiędzy geniuszem i szaleństwem, skoro każdą z definicji tych pojęć można bez problemu podważyć, zarzucając jej na przykład zbyt intensywne opieranie się na abstraktach? Każdy z nas przecież jest zanurzony w jakichś paradygmatach, które zostały zakorzenione w naszej mentalności w trakcie ewolucji osobowości, stąd siłą rzeczy posługując się tym rozdziałem pomiędzy geniuszem i szaleństwem nigdy nie możemy być pewni naszych sądów. Oczywiście Mann nie ucieka od tego rodzaju klasyfikacji, tego wymaga nie tyle fabuła, co obrana konwencja quasi-biografii. Jednak niezwykle wyraziście akcentuje tę kwestię przedstawiając, jak bardzo te pojęcia są sobie pokrewne. Czym bowiem jest bezwzględne zogniskowanie swojej percepcji na jednej idei, niedostrzeganie poza niej niczego konkretnego, popadnięcie w stan pełen mirażów i fatamorgan, z których wyłania się tylko jeden sens i imperatyw poświęcenia się służbie temu, co domaga się nieograniczonego wpływu na osobę owładniętą właśnie jakąś manią – zabijania, tworzenia, konstruowania lub myślenia, które wszystkie razem także mają ze sobą wiele wspólnego. Kim jesteśmy, by każdy przejaw odbiegania od normy już a priori uznawać za nienormalny w tym sensie, że zasługujący na wyrugowanie, całkowitą anihilację i potępienie?
„Doktor Faustus” to także powieść o relacjach. Mann w tej materii zdaje się odnosić do monumentalnego cyklu Prousta, z którego można wysnuć wniosek, że nie tyle nikt z nas nie może zostać w pełni poznany przez kogoś innego, co że owe poznawanie musi się wciąż na nowo rozpoczynać i za każdym razem pozostawać niewzruszenie w punkcie wyjścia. Przykład Leverkühna i Zeitbloma wyłania także kwestię przywiązania: Co sprawia, że ludzie wchodzą ze sobą w przeróżne interakcje, a tylko niektóre z nich są na tyle silne, aby przerodzić się w przywiązanie? Mann idzie w swej powieści jeszcze dalej implementując w nią koncepcję „wyrozumienia”. Nie jest dla niego tajemnicą, że życie współczesnego człowieka to nieskończona sekwencja przybierania kolejnych masek, których celem jest upodobnienie się do kameleona – wtopienie się w tło, kompletne unieruchomienie i pozornie ostentacyjne wyczekiwanie na moment przerodzenia się kontaktu w agresję. Cóż jednak zapoczątkowuje przekonanie o zrozumieniu kogoś, a nawet przejrzeniu jego ukrytych zamiarów, skoro sama istota osobowości człowieka zawsze będzie pozostawać w ukryciu i nikt nie uzyska do niej dostępu? Tutaj należy zaznaczyć, że dla Manna przywiązanie nie pociąga za sobą owego „wyrozumienia” – są one dla niego zupełnie odseparowane i nie warunkują nawzajem swojego istnienia. To z kolei ujawnia, że u fundamentu „Doktora Faustusa” tkwi finalizm i ściśle powiązana z nim konieczność, stąd zbratanie ze złem Adriana Leverkühna prezentuje się jako zupełnie nieuświadomione aż do czasu słynnej rozmowy z diabłem, co nie stanowi usprawiedliwiania postaci, lecz jest prostą konkluzją, która wypływa z jej dzieciństwa i w szczególności metafizycznych aktów „elementów spekulowania” dokonywanych przez ojca przyszłego „geniusza”. Mroczność i mistycyzm tej powieści miałyby więc swe źródło w owym eksperymentalnym odzieraniu przez niego rzeczywistości z warstw ochronnych, „kuszeniu natury”, odkrywaniu kolejnych iluzji i przede wszystkim zadawaniu niewygodnych pytań zawsze zaczynających się od „jak”, czego celem było dotarcie do ukrytego za tym wszystkim pierwiastka prawdy o naturze otaczającego go świata. Właśnie ten zamach na niepoznawalność można by oskarżyć o przyszłe zintegrowanie geniuszu z szaleństwem, a być może także znacząco przerysowanego patriotyzmu z kultem śmierci.
Recepcja „Doktora Faustusa” ze współczesnej nam perspektywy jest niesłychanie trudna, gdyż losy genialnego kompozytora zostały tutaj tak przedstawione, aby stanowić miniaturę historii Niemiec, której zwieńczeniem był triumf nazizmu, ideologii kultywującej zło w najczystszej postaci. Mann tę książkę opublikował wiele lat po otrzymaniu nagrody Nobla i z pewnością miał świadomość, że znajdzie ona czytelników na całym świecie, nawet pomimo próby zapoczątkowania nią dyskursu na temat niemieckiej tożsamości. Na próżno jednak szukać tu jakichkolwiek prób przeproszenia wszystkich za to, że „niemieckość” w pewnym czasie przerodziła się w zbrodniczość, choć rzecz jasna jest to zjawisko umotywowane – nigdy się przecież nie dowiemy ile samego Thomasa Manna „jest” w tej książce, a ile jest stylizacją par excellence. Mimo to warto odnotować, że w „Doktorze Faustusie” nie mówi się o II wojnie światowej jako o konflikcie w przeważającej mierze zainicjowanym przez Niemców. Na pierwszy plan wysuwa się bowiem refleksja nad tym, że Niemcy przegrali swą walkę o dominację i utracili wielkość, co sprawiło, iż znaleźli się w „okropnej przymusowej sytuacji”. Z fragmentów dotyczących tych kwestii emanuje jednakże problem sumienia autora tej biografii, który w gruncie rzeczy nie wie, czego tak naprawdę pragnie – zwycięstwa czy klęski swej ojczyzny, skoro ta druga może stanowić potencjalną, lecz efemeryczną zapowiedź odrodzenia. Zdaniem Zeitbloma Niemcy charakteryzują się uległością wobec nadrzędnych ideałów, prezentowanych przez ogół jako jedynie słuszne, zaś dopiero integracja jednostek w „masy” pod wodzą dyktatora może wyzwolić w nich mordercze instynkty, które w przeciwnym razie nigdy nie zostałyby wydobyte na światło dzienne. I tutaj pojawia się kolejna teza ferowana w „Doktorze Faustusie” – każdy człowiek, bez względu na wszelkiego rodzaju uwarunkowania, jest zdolny do czynienia zła lub okresowych z nim „romansów”, wszyscy jesteśmy predysponowani do przedkładania zmysłowości naszego „ja” nad dobro samo w sobie. Wystarczy tylko, aby zetknęły się ze sobą opozycyjne sobie tendencje, nieuświadomione nigdy popędy „przebudziły” się pod wpływem idyllicznych wizji ich spełnienia lub pojawiła się „bezczynność” – zdaniem kompozytora czynnik będący „początkiem wszelkich występków”. Tym samym można odnaleźć wiele punktów wspólnych pomiędzy „stanem duszy” Leverkühna i Niemiec. Jednym z nich jest fakt, że Adrian poświęcił się muzyce bardzo późno, jakby jego instynkt artysty musiał dojrzeć za pomocą wyeksponowania go na idee niosące w sobie treści fundamentalne.
W „Doktorze Faustusie” największe znaczenie przypisuje się detalom. Nie jest tutaj dziełem przypadku to, że narrator z taką pieczołowitością przeprowadza wiwisekcję dzieł Leverkühna, szczegółowo przytacza toczone z nim dyskusje i analizuje zachowania ludzi, którzy mieli z nim styczność. Wszystko to podszyte jest przekonaniem, że każdy człowiek, a w szczególności ktoś artystycznie utalentowany, stanowi swego rodzaju patchwork – poniekąd nieuporządkowaną zbieraninę przeróżnych tendencji, niegdyś przez kogoś mu użyczonych, jednak te elementy obce w przypadku człowieka określanego mianem geniusza na pewnym etapie zostają stłumione przez silny głos wewnętrzny samego zainteresowanego, który domaga się należnej sobie uwagi. Mann stara się tutaj więc dociec, jak zewnętrzność oddziałuje na formę myśli formułowanych w życiu dorosłym. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to powieść o przytłoczeniu, uleganiu destrukcyjnej presji z zewnątrz, próbach wyzwolenia się i niemożliwości dostąpienia całkowitego oczyszczenia się z wariactwa, czyli nadrzędnej zasady organizacji naszej rzeczywistości. Zdaniem Zeitbloma bowiem to właśnie normalność jest czymś dziwnym i niewytłumaczalnym, ponieważ zwyczajność zawsze równa się powtarzalności, zaś każdy schemat kryje w sobie pierwiastek demoniczności lub żywotności siły niemożliwej do opanowania, czego dowodem jest powszechne w naturze antycypowanie przeróżnych zjawisk lub sama muzyka, a w szczególności etyczny wymiar wyzwalania dźwięków z instrumentów i nadawanie im podmiotowości w poszczególnych dziełach, jak czytamy: „wszelka norma działa oziębiająco”.
W „Doktorze Faustusie” czytelnik cały czas styka się z tezami, które można sprowadzić do jednej z najbardziej frapujących konkluzji zawartych w tej powieści: „Porządek jest wszystkim”. I w tym właśnie kryje się demoniczność, która jest tutaj tematem pierwszoplanowym – to ona połowicznie wyzwala refleksję nad tym, dlaczego zrozumienie przychodzi później, zaś najistotniejsze jest samo zetknięcie się z czymś, co jest „brzemienne” w prawdę. Choć powszechnie twierdzi się, że Leverkühn ma wiele wspólnego z Nietzschem, to w moim przekonaniu warto zwrócić tutaj również uwagę na echo dialogów Platona, które najwyraziściej słyszalne jest wtedy, gdy mówi się w tej powieści o swego rodzaju cykliczności w dziejach świata, przeplataniu się epok kultu i epok kultury, jakby przeznaczeniem naszej cywilizacji było czasowe oddalanie i przybliżanie się do powierzchownego i krótkotrwałego oddzielenia sztuki od „nabożeństwa”, co jest o tyle przerażające, jeżeli uświadomimy sobie konsekwencje przeistoczenia się sztuki w cel sam w sobie. Porządek, jaki się obok tego pojawia, zawsze ma wymiar mistyczny, gdyż dostrzeżenie reguł i harmonii w tym, co przez ogół zwykło być ignorowane, zawsze znajduje odzwierciedlenie w zachowaniu osób takich jak Leverkühn – introwertyków pozostających z boku, pragnących nade wszystko pozostać niezauważonymi i zwracających całą percepcję do wewnątrz. Artyści tego rodzaju zawsze reprezentują frakcję ludzi, którzy wciąż muszą widzieć przed sobą niezrealizowany cel i swoje przeznaczenie: obsesyjne i nieustanne dążenie do jego realizacji, które już z reguły musi być dalekie od ceremonialności. To ujawnia kolejną prawdę na temat sztuki, która została w zawoalowany sposób zawarta w „Doktorze Faustusie” – współczesny artyzm musi już zawsze oscylować wokół przerażającego komizmu, ponieważ jedyną materią, w jakiej można odnaleźć jeszcze spełnienie, jest po prostu parodia, która przejawia się antyuczuciowością i doszukiwaniem się zapowiedzi rozrywki w upraszczających stylizacjach. Nie ma dzisiaj miejsca na muzykę „absolutną” lub „kosmiczną” poza szaleństwem. Jedynym wyjątkiem jest zachwycanie się „chwilą” iluminacji jakiegoś dzieła – pełnowymiarowość zachwytu i subiektywnego odbioru jest już niemożliwa do osiągnięcia. Dopatrzeć się można także w tym jakiejś refleksji nad odpowiedzialnością sztuki za II wojnę światową. Rzecz jasna w szczególności chodzi tutaj o dzieła Wagnera i zainicjowanych przez niego eksperymentalnych interakcji pomiędzy różnymi dziedzinami w imię przekroczenia dotąd nawet niedostrzegalnych granic. Z tego właśnie powodu tak dużo w „Doktorze Faustusie” zależy od koincydencji, paralelizmów i ludowości. To ten sam najwyższy poziom wrażliwości na piękno i dobro, jaki ma miejsce u Wagnera. Thomas Mann jest w pełni świadom, że zło jest czymś, co samo w sobie jest niewidzialne, nawet w swoich jednostkowych przejawach nie sposób doszukać się jego bezpośredniej aktywności. Świadomości obcowania ze złem dostąpić można bowiem dopiero wtedy, gdy za pośrednictwem osoby nim owładniętej zacznie ono ewoluować w formy bardziej „zjawiskowe” i wreszcie zakorzeni się w świecie w swej najczystszej postaci. Dlatego nie można odmówić choć minimalnej racji tym, którzy twierdzą, że II wojna światowa była czymś „koniecznym” w tym znaczeniu, że musiała zaistnieć, bo nic nie mogło powstrzymać wprawionej niegdyś w ruch zbrodniczej maszyny, choć „Doktor Faustus” akcentuje jeszcze problem innego rodzaju – odpowiedzialności. Czy można ją wartościować? Czy jakiekolwiek zastosowanie w rzeczywistości opanowanej przez kult wolnej woli ma stwierdzenie, że o wiele bardziej winny zbrodni jest użytkownik narzędzia od jego wytwórcy?
„Doktor Faustus” ma na celu demistyfikację prawdziwej natury wszechświata i przedstawienie w szerokiej perspektywie motywu humanitarności obnażania wzrokiem tego, co na zawsze powinno pozostawać w niezmierzonej ciemności i uduchowionej przestrzeni. Tym samym Thomas Mann zdaje się zadawać nam tutaj pytanie o możliwość istnienia czegoś, co byłoby na tyle kluczowe, że wszystko inne stanowiłoby wyłącznie instrument poznawania „najwyższego”. Biografia Leverkühna jest przecież w istocie dowodem na to, że im doskonalszy intelekt, tym bardziej skomplikowana jest jego percepcja i tym więcej problemów dla świata z nim związanych, gdyż obojętność zawsze będzie pokrewna wolności, a to, co charakterystyczne przeważnie równało się będzie napiętnowaniu i obcości. Wszystkie te tendencje znalazły odzwierciedlenie w historii Niemiec – kraju, który zrodził Beethovena, Goethego i Hitlera. Zdaniem Manna źródłem konfliktu, jaki się tutaj rysuje, jest mentalność Niemców, a w szczególności preferowany przez nich „niedopuszczalnie spekulacyjny sposób myślenia” i „przeciwstawianie sobie zasady życia i myśli u wielkich indywidualności”. Ujawnia to, że potęga jakiejś zbiorowości nigdy nie może być warunkiem jej wewnętrznego uporządkowania, czego kwintesencją jest koncepcja: „zmącony naród i innym myśli mącący”.
Autor „Czarodziejskiej góry” napisał przejmującą i niezwykle dającą do myślenia powieść o trudnych czasach, w jakich i my zdajemy się nadal tkwić. Trudno jednak dociec czy on sam, zadając tak wiele pytań, odnalazł jakąkolwiek odpowiedź lub wytłumaczenie dla tego, że w ówczesnym czasie otwarte umysły ludzi stykały się równocześnie z ogniem fanatyzmu, dialektyką dobra i zła oraz owładnięciem filozofii refleksją nad naturą demoniczności. Pewne jest, że głównym przeznaczeniem „Doktora Faustusa” jest wykazanie, iż w narodzie niemieckim wszystko umotywowane jest przez duchowość, zaś najbardziej wyrazistym tego przykładem są artyści niemieccy – poza dziełami ich autorstwa wszystko jest wtórne w materii „estetyzmu jako prekursora barbarzyństwa”. To inne narody przeznaczone są do tego, by w sztuce skupiać się na zastępowaniu kolejnych form ich doskonalszymi odpowiednikami. To niesamowite dzieło jest więc w gruncie rzeczy przerażające. Prezentuje bowiem naszą cywilizację jako coś, co już pragnie zwieńczenia, które okazuje się najzwyczajniejszym wynaturzeniem lub jak kto woli: „pandemonium śmiechu, piekielnego chichotu” szatana zachwyconego swoim triumfem w Holokauście. Ten genialny prozaik nie omieszkał jednak dodać, że samym rdzeniem naszego istnienia jako gatunku jest przekonanie o tym, że dotarcie do jakiegokolwiek wariantu ekstremum będzie implikowało ze sobą powrócenie do naszych początków, a więc odrodzenie się, być może w doskonalszej formie lub jak Feniks – z popiołów piękna, które ginie w sposób niezwykle zjawiskowy lub dobra, odchodzącego przez nikogo niezauważone. Wynika więc stąd wniosek, że wszystkiemu winny jest zarówno niszczący jak i wyzwalający entuzjazm, ponieważ każda „wielkość” zawsze będzie zmuszona upaść pod ciężarem swojej potęgi.
Autor: Przemysław Koniuszy
Thomas Mann „Doktor Faustus. Żywot niemieckiego kompozytora Adriana Leverkühna, opowiedziany przez jego przyjaciela”, przekład: Maria Kurecka i Witold Wirpsza, komentarz: Leszek Szaruga, wydawnictwo Muza, Warszawa 2014, s. 542
Recenzja powstała dzięki księgarni internetowej Bonito.pl
——————————–
Cytat wykorzystany w tytule tego tekstu pochodzi ze strony 525.