„Żona tygrysa” Téy Obreht (rocznik 1985) to książka niezwykle dojrzała, będąca pewnego rodzaju rozliczeniem ze światem przodków. Ta młoda pisarka urodziła się na terenie byłej Jugosławii, a gdy wybuchła tam wojna przeniosła się wraz z rodziną na Cypr i potem do Egiptu. Dziś mieszka w Stanach Zjednoczonych i od razu została nazwana przez tamtejsze media posiadaczką niepowtarzalnego talentu łączenia przeszłości rodzinnej z własnym uważnym przeżywaniem teraźniejszości.
Od pierwszych stron tej powieści widać jak ogromny wpływ na psychikę autorki miała postać dziadka, który na łożu śmierci poprosił ją, aby swoje książki podpisywała jego nazwiskiem. Wszystkie historie w niej opowiedziane są z nim związane. Trudno orzec co jest tu prawdą, a co fikcją, gdyż autorka pełnymi garściami czerpie z założeń realizmu magicznego (dlatego też nazywana jest „spadkobierczynią Marqueza”). Wątki autobiograficzne łączy zatem z opowieściami dziadka, lokalnymi przesądami oraz przeróżnymi mitami głęboko osadzonymi w ludzkiej mentalności. Pisarka wspomina swoje dzieciństwo i spacery do ogrodu zoologicznego, których głównym punktem w programie była obserwacja tygrysów. Dopiero po śmierci dziadka uświadomiła sobie dlaczego to zwierzę było dla niego tak ważne. Przez całe życie nie rozstawał się z podarowaną mu w dzieciństwie przez aptekarza „Księgą dżungli” Rudyarda Kiplinga. Do jego rodzinnej wioski zawędrował niegdyś tygrys, prawdziwe ziemskie wcielenie Shere Khana, któremu dzięki wojennym zniszczeniom udało się wydostać z zoo. Zaprzyjaźnił się tylko z tytułową „żoną tygrysa”, głuchoniemą i biedną dziewczyną ciągle krzywdzoną przez nieszczęśliwego męża z niespełnionymi artystycznymi ambicjami. Przez innych ludzi z wioski został zaś nazwany „diabłem”, który tylko czekał na porwanie kogoś z ich położonej wysoko w górach osady. Tylko dziadek autorki odczuwał przemożną chęć spotkania się z królem puszczy i dlatego też w dorosłym życiu codziennie chodził do zoo. Opowieść ta przeplatana jest trzema historiami o „nieśmiertelniku”, bratanku Śmierci. pomagającemu ludziom w ich ostatniej drodze na rozstaje, skąd odbierał ich jego wuj. Jest on istotą niewyobrażalnie skrzywdzoną, nigdy bowiem nie będzie mógł dostąpić zaszczytu odejścia z tego świata. Kilka razy spotyka się on z dziadkiem głównej bohaterki i wciąż jest niezmienny, tak samo uśmiechnięty i pogodzony z własnym położeniem.
Téa Obreht chce tą książką udowodnić, że materiału na prawdziwą literaturę należy szukać w opowieściach prostych ludzi, których perspektywa nie jest skażona fałszywym intelektualizmem. Dopiero wtedy taka głęboko osadzona w rzeczywistości sztuka słowa każdemu uważnemu odbiorcy pokazuje prawdziwe piękno świata. „Żona tygrysa” to także pewnego rodzaju wyrażenie sprzeciwu wobec tych, którzy odczuwają bezpodstawną nienawiść do posiadających inny system wartości i niepodzielających ich sposobu postrzegania. To niepozorna, wieloznaczna powieść o tym jak bardzo dzieciństwo może wpłynąć na całe życie. Historie te toczą się w nigdy nie nazwanej przestrzeni, kraju opanowanym przez wojnę. Choć jugosłowiański konflikt zbrojny jest tu wszechobecny, to mówi się o nim jedynie „pomiędzy wersami”, wielokrotnie narratorka umyka przed literackim skonfrontowaniem siebie ze złem. Wszystko to jeszcze bardziej pociąga w połączeniu ze złudnym autobiografizmem fabuły. Jak na debiutancką powieść jest to dzieło niezwykłe, jednak jej niedoskonałości widoczne są już na pierwszy rzut oka. Pomimo tego nie sposób nie docenić nieustannie zmieniających się sposobów narracji, które stanowią największy atut całości i wprowadzają czytelnika w meandryczność ludzkich losów oraz bałkańskiego folkloru.
Autor: Przemysław K.
Téa Obreht “Żona tygrysa”, przekład: Bogna Piotrowska oraz Małgorzata Reymer, wydawnictwo Drzewo Babel, Warszawa 2012, s. 336