Po Stopniu i Nad wyraz niniejszy tom stanowi ostateczny dowód na to, że córce Juliana Przybosia, jednego z największych innowatorów polskiej poezji ubiegłego wieku, udało się ostatecznie wydobyć z dziedzictwa awangardy, konstruktywnie do niej się odnieść i przede wszystkim wypracować własną poetykę, której specyfika polega na chronicznym spokrewnianiu świata ze słowem. Musi to być dla Uty Przynoś niezmiernie trudne: z jednej strony wciąż mimowolnie wchodzi w dialog z autorem Równania serca, zaś z drugiej jej artystyczne dokonania są zupełnie odrębne. Wygląda więc na to, że Wierszami i obrazkami w 1970 roku ojciec wprowadził ją w świat sztuki i tym samym – jak określiła to sama poetka – „dał jej siłę do stanięcia na wprost świata”, czyli ustanowił jej niezależność w życiu dorosłym.
Najnowszy tom Uty Przyboś z pewnością wyróżnia szczególne upodobanie do przenoszenia iście matematycznego rygoru w sferę poezji. Sprawia to, że w metaforyczny sposób miejsce liczb zajmują tutaj poszczególne słowa, których istnienie jest dla poetki tak naturalne, jak funkcjonowanie ścisłej korelacji pomiędzy zasadami matematyki a tym, co dzieje się w przyrodzie. Człowiek jest tutaj więc kimś zniewolonym, kto w swych wyborach estetycznych ulega permanentnej manipulacji, z której władzy wyzwolić się może tylko dzięki ocalającej mocy poezji. Z tych powodów czasoprzestrzeń poetycka, jaka kreowana jest na kartach tej książki, w głównej mierze podlega przeistoczeniu w coś na wzór sacrum, jakby poetka z dostępnego sobie tworzywa chciała uczynić rozpisany na szereg utworów zbiór deskrypcji wyobrażeń ludzi o tym, czym w istocie jest nasza rzeczywistość i czy mogą istnieć osiągalne dla nas jej alternatywy. Uta Przyboś bardzo zmyślnie pokazuje, że największym walorem współczesnej poezji jest jej skoncentrowanie na usytuowaniu swego nadrzędnego sensu w miejscu, w którym artystyczna wizja poety-kreatora spotyka się z przedsądami i całym sztafażem emocji czytelnika. Dlatego w jej poetyce najwięcej atencji poświęca się refleksji nad polisemicznością „miejsca”, co najczęściej przybiera formę poszukiwania śladów pierwotności w świecie percypowanym przez podmiot, który tak naprawdę stara się wypracować w swoich wyznaniach niezniekształcony obraz świata, ściśle zdominowanego przez stereotypy ferowane przez tak zwanych „założycieli” sztuki nowożytnej, spośród których kluczowe są takie toposy jak locus terribilis i locus amoenus. Najciekawsza jest w tym kontekście dokonana w Prostej reinterpretacja problemu cykliczności, którą poetka rozumie jako ciągłą powtarzalność zdarzeń w takiej formie, aby pierwsze zaistnienie jakiegoś zjawiska było wciąż na nowo inscenizowane w niezmiennym kształcie. Dzięki temu mamy tutaj „ludzi tworzących swój czas”, czyli istniejących zupełnie niezależnie od tego, co dzieje z tymi, którzy jeszcze się nie narodzili lub już zmarli.
Nie ma tutaj jednakże problemu poszukiwania straconego czasu i wnikania w przeszłość w celu wyekstrahowania z niej tego, co chciałoby się przeżyć jeszcze raz, gdyż w Prostej wszystko skupia się wokół ciągłego dziania się i wszechogarniającej wariantywności. Każdy przedmiot wyznania celowo jest tutaj tak przedstawiany, aby nie tyle wyeksponować fragmentaryczność i subiektywność jego opisu, ile zaakcentować niepowtarzalność i niedostępność dla innych jego realnej reprezentacji. Konsekwencją tego nie jest rzecz jasna całkowita negacja przeszłości i deficyt wspomnień w tych wierszach, lecz zwrócenie uwagi na intymny charakter zdarzeń, które ukształtowały osobowość człowieka. To zaś łączy się z drugim i równie częściej podejmowanym tutaj problemem, a mianowicie kwestią dotyczącą tego, czy samo miejsce lub mówiąc konkretniej: topograficznie ukonkretyzowana przestrzeń może w jakiś wysoce zmetaforyzowany sposób także „wypowiedzieć” się w wierszu, czyli po prostu dać hipotetycznie obiektywne świadectwo tego, co rzeczywiście miało w niej miejsce. Uta Przyboś rozstrzyga to, jak zresztą wiele podobnych konfliktów w tym tomie, niezwykle lapidarnie. Okazuje się bowiem, że jej poezja tylko przy pierwszej lekturze nie jest już z samej swej natury zdolna do formułowania niepodważalnych tez o wszelkiego rodzaju światach utraconych, które pozostają poza aktualnie rozgrywanym „nie-i-istnieniem” podmiotu, gdyż już po dłuższym namyśle można zaakceptować jej predysponowanie do mówienia o rzeczywistości jako o strukturze hermetycznej i wciąż dostarczającej kolejnym generacjom tych samych wrażeń bez odczucia ich anachroniczności. Jednym z najczęściej występujących tutaj przykładów owego „miejsca” jest Gwoźnica, która staje się krainą mityczną, odbijającą w sobie wszystko to, co dzieje się na świecie i stanowiącą dla poetki miejsce ciągłych powrotów. W Prostej bardzo często Uta Przyboś zatrzymuje czas i wytycza granice dla wieczności w kreowanej przez siebie przestrzeni, dla której ważnym punktem odniesienia jest Dzienniczek siostry Faustyny i cała tradycja chrześcijańska („wspólnota śmierci / gwoździami utwierdzona”).
W drugiej części tomu Uta Przyboś – nawiązując do norwidowskiej frazy „odpowiednie dać rzeczy słowo” – zastanawia się nad tym, czym w istocie jest dla niej pisarstwo. Ożywają tutaj najważniejsi dla niej twórcy, począwszy od Brunona Schulza, którego „ciemne oczy prześwietlają tkankę świata”, przez Jarosława Iwaszkiewicza, u którego w Stawisku wciąż „brzmią dźwięki koncertu”, aż po Juliusza Słowackiego, który „doświadczył zjednoczenia w duchu” i „słowem / zawładnął”. Oprócz stwierdzeń wprost umiejscawiających tę poezję w pewnych tendencjach, jak ten najbardziej wymowny wers: „poezja śmiertelną próbą porządku”, pojawia się tutaj także ciekawie przepracowana idea metafory, która zdaniem poetki ma stanowić dla artysty ucieczkę od infantylnych poetyzmów w sferę bezpośrednich odniesień – budujących co prawda unikalną rzeczywistość, lecz dalekich od niekończących się wariantów znaczeń słów budujących przenośnię:
już rozumiem
że skończoność słów
błogo-słowieństwem:
płynną zmienność
można nazwać – wodą
różnorodność twarzy – ludźmi
nieskończoność gwiazd wybuchów
pęd fotonów – światłem
zamęt w sobie – ja
Z tego wszystkiego wyłania się obraz wszechstronnego twórcy, który w swym „zwyciężaniu nad materią”, dążeniu do „zachwytu myślooka” i zmaganiu się z „wolnością, która ogranicza”, wciela się w Tyrteusza apelującego o obronę pryncypiów sztuki i w wysoce udramatyzowany sposób ubolewa nad triumfującą we współczesnym życiu kulturalnym sztucznością, przybieraniem masek przez twórców i koniunkturalizmem. Jedynym swego rodzaju remedium na te problemy, jakie jest tutaj proponowane, to zwielokrotnianie tego, co chce się przedstawić w dziele. Zdaniem Uty Przyboś potęgą tworzenia jest bowiem możliwość „złamania przestrzeni”, czyli wyciągnięcia na pierwszy plan zjawisk, które przywołać można tylko dzięki wyobraźni przez wzgląd na ich niedawną destrukcję i wyłączne istnienie w najtrudniej osiągalnych pokładach wspomnień. Tego rodzaju refleksje przybierają zupełnie inną formę wtedy, gdy mowa jest o śmierci ludzi bliskich poetce. Pojawiające się tutaj dialektyczne konstrukty („nie-i-obecna” Ewa i wspólne całemu istnieniu enigmatyczne „COŚ”) uwydatniają kolejną pasjonującą i celowo nieco wewnętrznie sprzeczną cechę tej poetyki, która polega na uwikłaniu rzeczywistości poetyckiej w nieuchronny proces anihilacji z równoczesną nobilitacją wszelkich symptomów niezwykłości świata, co najwyraziściej dostrzegalne jest w wersach dotyczących fascynacji autorki zwierzętami i pozostawaniem ich świadomości pomiędzy wszechwiedzą a instynktowym zaufaniem w odwieczny porządek:
Wczoraj widziałam konia. Jeszcze wstał i skubał siano. Nie wiedział, że lu-
dzie już zdecydowali. Przecież nie okrutni – widzieli, że boli go noga.
Usłyszałam jak zamieniali zdania o zwolnieniu miejsca w stajni.
Skubał siano, pogłaskałam.
Ja wiedziałam.
Gdy przyjrzymy się stosunkowi Uty Przyboś do natury to od razu zauważymy, że twórczości swego wybitnego ojca przede wszystkim zawdzięcza eksplozywność, czyli dopatrywanie się ewolucji świata w zachodzących w nim pozytywnych katastrof. Z najbardziej prozaicznego pejzażu ta poetka potrafi wyłonić zachwycającą ferię barw, grę świateł, wielość przemian i „tęsknotę zjednoczenia” podmiotu z „nieśmiałym” wszechświatem, w którym „bujnieje przepych” i zostaje „rozplenione jestestwo zielone”. Celem zwrócenia uwagi na złożoność „cudu życia” i „prze-pełni” nie jest właściwe na przykład Bolesławowi Leśmianowi poszukiwanie transcendencji w zwyczajności, lecz uruchomienie całego repertuaru pojęć związanych z tradycją antyczną do myślenia o przyrodzie. I tak katharsis, hybris i kategoria tragizmu scalone są tutaj w moralnie udoskonalającym podmiot procesie uzmysławiania sobie, jak bardzo iluzoryczne jest jego wyobrażenie o możliwości przezwyciężenia złożoności natury. Choć bez problemu można tutaj zidentyfikować przejawy świadomości tego, że tylko scjentyzm może rościć sobie prawa do kompleksowego opisywania rzeczywistości, to Uta Przyboś dopomina się także o powtórne zaufanie w moc mistycyzmu, który w jej praktyce poetyckiej pozwala na umotywowanie istnienia „ja” lirycznego (tożsamego z „pustki naprężeniem”) pomiędzy „pulsującą nieskończonością” a „zmiennością i niepewnością” losów wszechświata. Wynika stąd przekonanie, że niemożliwe jest uzyskanie ostatecznej wszechwiedzy. O wiele częściej, tym bardziej w poezji, należy zaufać niepewności, gdyż liryzm właśnie dlatego pozwala opanować chaos, bo to tylko on odznacza się swą niepojmowalnością.
Niepowtarzalne piękno tych wierszy – ściśle powiązane z projektowanym tutaj dogłębnym namysłem nad miejscem człowieka w zupełnie niezależnej od niego przestrzeni – w głównej mierze ma swe źródło w dwóch poglądach, którymi poetka dzieli się z nami w bezpośredni sposób. Mowa o „wszystko jest znaczeniem” i tworzeniu jako „wyznaczaniu punktu we wszechświecie”. Eksponuje to fakt, że najistotniejsze jest tutaj przemożne pragnienie „przestrzennienia”, czyli odnalezienia w bezwładzie i „porządku kosmosu” miejsca na swoją osobowość, która w nieskończoność – gdyby była niepowstrzymywana – chciałaby przekonywać się, co znajduje się za metaforycznym zakrętem. W związku z tym pojawia się w Prostej coś na wzór konkluzji, zgodnie z którą człowiek do tego stopnia upraszcza rzeczywistość na swoją miarę, że nawet jego radość z nowego istnienia determinowana jest przez śmierć innego. Tak Uta Przyboś chce nam pokazać, że przerażająca większość ludzi po prostu zagłuszyła w sobie wewnętrzny głos, który niegdyś zwykł powtarzać „wszystko wokół żyje”, a to właśnie on może przynieść prawdziwe zrozumienie:
Rok po roku bywam w maju – w środku cudu
w wilgotności bzów fioletów, w zieloności świergo-tkliwej,
rozplenionej, rozpienionej aż po nieba wręby,
tak we wnętrzu, że odarta z mięśni, ścięgien i szkieletu
po sam zachwyt, po sam błękit aż po wieczność, napowietrzność
wonnym płatkiem potwierdzoną.
Uta Przyboś znów dokonała czegoś niesłychanego. Połączyła ze sobą malarskość, którą określić można mianem utajonej, z przepięknym rytmem frazy i zawoalowanym wyrażaniem wielu swych najgłębiej skrywanych pragnień, spośród których z największą częstotliwością pojawiają się upodobnienie do tego, co wzbudza zachwyt i takie wczucie się w żywioły natury, aby stać się ich immanentną częścią. W Prostej poetka pokazuje, że z poziomu świadomości istnienia panteistycznego Boga, jako przenikającej wszystko siły, można płynnie przejść do refleksji nad sytuacją egzystencjalną współczesnego człowieka, który budując swą „bezmierną wspaniałość” na fundamencie śmierci otaczających go stworzeń potrafi zachwycić się przeżyciem ustanawianym przez horacjańską chwilę („Niepojęta ilość chwil, którymi jestem i pamiętam na wyrywki”). W ten sposób na kartach tego tomu, oprócz uwydatnienia wielu przejawów mistyfikacji w świecie, dokonuje się wpisanie indywidualnych przeżyć w perspektywę kosmiczną aż do tego stopnia, że konstruowany jest tutaj układ binarnych zależności: „ja” liryczne jest światem, zaś rzeczywistość istnieje dzięki „ja”, jak czytamy w jednym z wierszy: „Już od jakiegoś czasu przeczuwam, że jestem myślana”.
Autor: Przemysław K.
Uta Przyboś „Prosta”, Wydawnictwo Forma, Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy, Szczecin-Bezrzecze 2015, s. 126.