Opublikowana z okazji stulecia pierwszego wydania „W stronę Swanna” (fr. „Du côté de chez Swann”, wyd. 1913) inicjuje siedmiotomowy monumentalny cykl „W poszukiwaniu straconego czasu” („À la recherche du temps perdu”) autorstwa Marcela Prousta (1871-1922). Jest to książka niesłychanie problematyczna, co w dużym uproszczeniu umożliwia czytelnikom przyjęcie tylko jednej z dwóch postaw – uznania jej za genialną w swym nowatorstwie lub odrzucenia przed przeczytaniem całości, przez wzgląd na hermetyzm, brak akcji, zbyt zawikłaną składnię i skoncentrowanie się na tym, co zupełnie nieistotne i nieinteresujące. Najczęściej dla przedstawicieli pierwszej grupy ów zachwyt jest bezgraniczny, intuicyjny i nie potrzebuje ściśle określonych przesłanek, zaś zarzuty innych – wynikające przeważnie z pobieżnej lektury – wydają się dla nich właśnie tym, co świadczy o mistrzostwie francuskiego pisarza, który jak nikt inny dotąd wykazał, że „można inaczej” i niezwykle wyraziście udowodnił, iż chęć wprowadzenia konstruktywnych zmian nie wyklucza się z możliwością wprowadzenia do powieści pierwiastka indywidualizmu, mającego na celu bezpośrednio zawrzeć w tekście znaczący rys osobowościowy autora. Marcel Proust swoim cyklem zupełnie zrewolucjonizował powieść i sztukę w ogóle, która w jego przekonaniu powinna wstrząsać odbiorcą, ciągle go zaskakiwać, rewidować jego wyobrażenia o świecie i nade wszystko stwarzać „nowe”, to znaczy wprowadzać do znanego medium innowacyjne rozwiązania, zupełnie opozycyjne do wykorzystywanych przez tych, którzy skupiają się na reinterpretacji od dawna już anachronicznych wzorców.
Bez wątpienia największą zasługą Prousta dla powieści jest wydobycie na pierwszy plan czasu i jego transpozycja z płaszczyzny „nieokreśloności” do kategorii „czwartego wymiaru”, jak sam zwykł go nazywać, który u niego staje się „współaktorem”. To sprawia, że w książkach z jego cyklu czas nie przechodzi nam przez palce, jak to ma miejsce w tradycyjnych fabułach, lecz tkwi jak zahipnotyzowany w miejscu, jakby z utęsknieniem oczekiwał na chwilę, gdy wreszcie pisarz opisze go w jego najbardziej skomplikowanych przejawach, co sprawia, że on ciągle trwa, „dzieje się”, lecz ostatecznie nie przemija przez wzgląd na swe utrwalenie we wspomnieniach i myśli. W konsekwencji sprawia to, że „W stronę Swanna” urzeka powszechna płynność, brak jakiejkolwiek stałości i ciągle spiętrzające się niekonsekwencje. Proust pokazuje, że specyfika sposobu tworzenia jego rówieśników wynika z ich infantylnego postulatu oddania całości przeżywania i związanych z nim wszystkich wrażeń, co byłoby możliwe wyłącznie wtedy, gdy życie przypominałoby obraz lub fotografię, którą można szczegółowo opisać, zaś powstały w taki sposób tekst ma rację bytu dzięki niezmienności oryginału i jego jednopłaszczyznowość.
On koncentruje się na przedstawieniu ewolucji bohaterów, która współistnieje z powszechną zmiennością i ulotnością świata. Tym samym, gdyby sprowadzić to wszystko do myślenia właściwego teoretykom fizyki, czas w powieści Prousta przypominałby linię o licznych rozgałęzieniach, które na dodatek na oczach czytelnika byłyby przecinane przez to, co konstytuuje realność świata. W tym tkwi właśnie sedno problemu trudności „zaprzyjaźnienia” się z „W poszukiwaniu straconego czasu”, gdyż ten cykl proponuje coś zupełnie przeciwnego naszym przyzwyczajeniom – tutaj się nie udaje, tu w rzeczywistości przedstawia się bieg czasu i jego relacyjność względem postaci, zaś szkopuł tego tkwi w tym, że człowiek w swej prostocie nie jest w stanie tego wszystkiego wychwycić i podołać zadaniu przeniesienia – wobec ciągłej zmienności – swych wrażeń do takiej postaci, która umożliwiłaby ich poznanie przez innych. Nie ma tu żadnej pozy lub wydumanych konstrukcji fabularnych, gdyż to, co wydaje się eksperymentem samym w sobie, jest w istocie oddaniem prawdy i wypadkową praw, którymi my – jako istoty piękne w swym skoncentrowaniu na równoważeniu sprzeczności – podlegamy na co dzień.
W tej materii Proust także dokonał czegoś mistrzowskiego – „W stronę Swanna” to powieść niespotykanie uniwersalna i w swych rudymentarnych znaczeniach zrozumiała dla człowieka z każdej kultury, co zostało uzyskane przez jej ścisłe zakorzenienie w czasach współczesnych autorowi. Mamy tutaj bowiem bergsonizm, który wprowadza intuicjonizm, jako bezgraniczne oddanie się przypadkowym emanacjom wrażeń oraz rozważania nad naturą języka, jako tworu na ogół schematycznego w swym skonstruowaniu na wzór mechanizmu, za którego pośrednictwem – jak się okazuje – przy odpowiednim jego wykorzystaniu można jednak oddać wciąż zmieniającą się rzeczywistość. Bezpośrednio sąsiaduje z tym koncepcja psychoanalizy Freuda, gdyż zdaniem Prousta życie jest zdeterminowane przez wrażenia, które zdominowały podświadomość człowieka w trakcie jego dzieciństwa, jako czasu rzutującego na każdą interakcję ze światem w życiu dorosłym. Jego bohaterowie – tkwiąc w rzeczywistości „odmaterializowanej” – w zupełności oddają się tutaj temu, co nie stanowi istoty egzystencji, lecz pozostaje gdzieś na jej peryferiach i dlatego wydaje się nieistotne, choć kuszące przez uwydatnienie kolejnych faz przeobrażania się ich duchowych form.
„W stronę Swanna”, mówiąc o niemożliwości poznania i będąc powieścią skoncentrowaną na przedstawieniu czytelnikowi głównego bohatera, w rzeczywistości nie mówi nam o nim wprost nic konkretnego. Na początku mamy sen i związany z nim problem „niepewności miejsca”, czym Proust w swej genialności łączy najważniejsze idee swojego cyklu – pozostawanie człowieka poza rzeczywistością, jego wyobcowanie, emocjonalne tkwienie w głębi siebie, w zgromadzonych w pamięci osaczających wspomnieniach lub w jakimś absurdalnym rozdarciu pomiędzy istnieniem i nieistnieniem. Z kolei pierwszym wrażeniem, jakie dominuje w „Combray”, pierwszej fazie powieści, jest chorobliwy wręcz niepokój dziecka względem tego, czy jego mama przyjdzie uściskać go przed snem, zaś za jego pośrednictwem pojawia się tu niezwykle istotna kwestia pragnień niemożliwych do spełnienia, jakichś głęboko ukrytych i tłumionych w świadomości żądz, które nie mogą się wyłonić przez wzgląd na efemeryczność poszczególnych „spełnień”. Z tego zaś wyłaniają się dwa nadrzędne motywy tej części cyklu – postać Karola Swanna, człowieka równocześnie pozostającego poza społecznymi sferami i w samym centrum wielu z nich, co stanowi główną zagadkę całości oraz gwałtowność nurtu wspomnień powołanego do istnienia przez zjedzenie magdalenki zanurzonej w herbacie, jako aktywności sprowadzającej na bohatera iluminację, która uświadamia mu jego istotność w bezładnym mechanizmie świata, konieczność cofnięcia się w czasie i oddania za pośrednictwem słów, obrazów i myśli tego, co złożyło się na jego „Ja”. To zdarzenie odsyła go do początków jego istnienia, do chwili, w której mógł po raz pierwszy powiedzieć sobie „jestem”, a czas jeszcze „trwał” i nie był dostrzegalny tylko dlatego, że starał się niepostrzeżenie odejść, pozostawiając po sobie świat „przestarzały” i zobligowany do tego, by zrobić miejsce swemu tylko na pozór nowocześniejszemu wariantowi.
W istocie więc narrator cofa się do czasu, gdy spędzał z rodziną wakacje w miejscowości Combray. Jako że jest to powieść lubująca się w mówieniu o charakterach, Proust najwięcej miejsca poświęca w niej na opisywanie komicznych zachowań cioci Leonii oraz zabawnego usposobienia jej służącej Franciszki. Ta pierwsza odgrywa w „W stronę Swanna” kluczową i najczęściej pomijaną rolę – za jej pomocą przedstawiany jest bowiem proces zamykania się na „zewnętrzność”, konstruowanie swej alternatywnej wewnętrznej rzeczywistości i klasyfikowanie ludzi w kategoriach ich „znania” i intensywności funkcjonowania ich jako „nośników wrażeń”. Podobnie rzecz się ma z postacią Swanna, która przez wzgląd na swą tajemniczość jest przez innych bohaterów „stwarzana” tylko na ich własny użytek, zaś powstała w ten sposób sylwetka celowo jest wybrakowana. Rodzice narratora na przykład pozbawiają go „mnóstwa właściwości jego życia światowego”, co na potrzeby spotkań w Combray odziera go z wielkomiejskiej „wytworności” i czyni postacią jakby bliższą, mogącą zrozumieć gospodarzy, a tym samym „pełną i żywą”. W taki oto sposób autor mówi o unifikującej tendencji pamięci, która wszystko stara się sprowadzić do wspólnego zrozumiałego „mianownika”, nie troszcząc się przy tym o zachowanie równowagi, „jak gdyby nasze życie było niby muzeum, gdzie wszystkie portrety z jednej epoki mają familijne podobieństwo, jakąś wspólną tonację”[1].
Karol Swann na pierwszy plan powieści wysunie się w drugiej części cyklu zatytułowanej „Miłość Swanna”, w której mamy do czynienia z jeszcze bardziej komicznym teatrem charakterów, gdyż owa postać zakochuje się w Odecie – kobiecie niezwykle próżnej, nietroszczącej się o swoją reputację, zwodzącej mężczyzn i skoncentrowanej tylko na tym, by z każdej znajomości uzyskać jak najwięcej korzyści. Ta miłość, przypominająca niekiedy proces tworzenia, to przykład bezwarunkowego oddania się nadrzędnej idei, przeistoczenia się z nią w jedność i wtłoczenie w ramy swojej osobowości drugiej istoty, co po chwili zaczyna przypominać nieuleczalną chorobę. Hipoteza upodobnienia owego uczucia do pisania jest o tyle słuszna, że Swann poznaje Odetę tylko z tej perspektywy, na jaką ona mu zezwala. Nie wie nic poza tym, co ona sama mu o sobie mówi. Podobnie jest z czytelnikiem, który zmuszony jest Proustowi zaufać, że te nieliczne wrażenia, z którymi on pozwala się mu zapoznać, wystarczą, by w choć szczątkowy sposób poznać wykreowany przez niego świat. Choć Swann dostaje anonimowe listy z prawdą o Odecie, to jest daleki do zaufania jej, tak jak i każdy z hipotetycznych odbiorców „W poszukiwaniu straconego czasu” powinien sam się przekonać, czy piękno tej frazy do niego przemawia, a nie ufać żadnemu z recenzentów, także niżej podpisanemu. Problem z tym pisarstwem jest również taki, że wielu z nas jest zbyt bardzo przekonanych o zakorzenieniu Prousta w przełomie XIX i XX wieku, przez co nie jesteśmy w stanie podnieść go do rangi twórcy, który był zbyt genialny na swój czas jak i na wiele lat po tym, gdy nas już nie będzie na świecie. Najbardziej przerażające jest jednak, że oddał on w swym dziele tak wyraziście swą świadomość niezrozumienia, które go w przyszłości spotka, jak na przykład w tych słowach: „Istnieją autorzy, u których najmniejsza śmiałość oburza, dlatego że nie pogłaskali wpierw gustów publiczności i nie poczęstowali jej komunałami, do których przywykła”[2].
Proust z żalem wypowiada się tu o zakochanym mężczyźnie, który w swym zaślepieniu jest jednak świadom zła, jakie wyrządza mu nieodwzajemniająca uczucia kobieta. Tym samym, jak pierwsza część dotyczyła wnikania w istotę przedmiotów, tak w drugiej autor skupia się na pogrążaniu się człowieka w obezwładniającym uczuciu. To z kolei jest zorientowane na muzykę, czyli sonatę Vinteuila, której odbiór przez Swanna, jako dzieła wprost odnoszącego się do jego miłości, zdaje się być kolejną prefiguracją odczuć czytelników dzieła Prousta. Bohater odczuwa bowiem to samo co my: zachwyca się niematerialnością dzieła, odchodzeniem w dal kształtujących go motywów i pojawianiem się na ich miejsce nowych, jeszcze bardziej pociągających: „Otóż wielki spokój, tajemnicza odnowa przychodziły mu obecnie stąd, że się czuł przeobrażony w istotę obcą ludzkości, ślepą, pozbawioną logiki, niemal w jakieś bajkowe fantastyczne zwierzę, stworzenie pojmujące świat jedynie słuchem. I kiedy w małej frazie szukał sensu, do którego jego inteligencja nie mogła się wedrzeć, jakież szczególne upojenie znajdował w tym, aby swoją najwewnętrzniejszą duszę odrzeć ze wszystkich elementów rozumowania i wprowadzić ją samą w korytarz, w mroczny filtr dźwięku”[3]. Wszystko to zaś prowadzi do tego, że motywy są „dostępne nam jedynie przez uczucie osobliwej rozkoszy, niepodobne do opisania, do zapamiętania, do nazwania, niewysłowione”[4]. Ta muzyka ma na celu uzmysłowić czytelnikowi Prousta, że powinien nade wszystko skoncentrować się tutaj na siłą rzeczy „doraźnych” transkrypcjach konkretnych wrażeń, które podczas zastępowania następnymi – jeżeli będą prawdziwe – nigdy nie zatracą naturalnie nabytego piękna. Nawet wtedy, gdy ulegną kolejnej reprodukcji lub przyczynią się do „ziszczenia marzeń zrodzonych z widoku” obrazu rzutującego na całe późniejsze percypowanie i odnajdywanego „w sobie” jako „obecność jednej z owych niewidzialnych realności”[5].
Oprócz tego same wrażenia Swanna pokazują, że Proust był świadomy tego, jak jego opus magnum może zostać odebrane – odrzucane przez tych, którzy nie są w stanie zadać sobie takich pytań, na które nie umieją wyartykułować odpowiedzi. Cały cykl bowiem powstał na fundamencie takiego słusznego przekonania: „Z czaru, wdzięku i z form przyrody publiczność zna tylko to, co zaczerpnęła w szablonach pomału przyswojonej sztuki, artysta zaś oryginalny zaczyna od odrzucenia tych szablonów”[6]. „W stronę Swanna” to dzieło nietuzinkowe właśnie dlatego, że autor wyraża w nim swe przekonanie o możliwości oddania za pomocą „niezmierzonej klawiatury” monumentalnego dzieła, które może być wyrazem „wszystkiego”, lecz on chce – wbrew owym wyobrażeniom, tylko na pozór jawiącym się jako prawdopodobne do urzeczywistnienia – w swej genialności aż tak skupić się na konkrecie, aby to właśnie za jego pośrednictwem dostąpić ogółu, to znaczy takiej prawdy, która w swych kolejnych przejawach jest „różna od siebie niemal tak, jak jeden świat różny jest od drugiego”[7]. Skutkiem tego nie sposób znaleźć odpowiednich słów do wyrażenia zachwytu nad rewolucyjnością i oryginalnością dzieła Prousta, jako czegoś, co „istnieje realnie”, lecz równocześnie „należy do sfery istot nadprzyrodzonych”[8].
Francuski pisarz jako jeden z pierwszych uczynił ze swojego tekstu dzieło, które w pełni istnieć może tylko wtedy, gdy w jego tworzenie zaangażuje się także odbiorca, choć nie ma tutaj rzecz jasna mowy o jakiejś konkretyzacji – jakiekolwiek „dopowiadanie” nie byłoby tutaj zbyt dobrym rozwiązaniem, gdyż Proustowi chodzi o subiektywne odczytywanie opisywanych przez niego wrażeń, to znaczy takie ich odbieranie, które będzie ściśle opozycyjne względem techniki domyślania się, co chciał przez nie wyrazić autor. Choć mówi się powszechnie, że „W poszukiwaniu straconego czasu” to quasi-autobiograficzny cykl, to w istocie jest on swego rodzaju przewodnikiem dla hipotetycznego czytelnika, który w trakcie lektury sam powinien wracać do swojego dzieciństwa, by z wrażliwością pokrewną narratorowi dostrzegać oczywiste analogie swojego życia z egzystencją utrwaloną w powieści. Tak na przykład jest tutaj z wieżą kościoła św. Hilarego, która góruje nie tylko nad całym miastem, lecz stanowi przede wszystkim punkt orientacyjny dla każdego z ówczesnych wspomnień bohatera, który nie każe nam, swoim współtowarzyszom, zapośredniczać tego symbolu, lecz pragnie wyłącznie uzmysłowienia, że każda myśl, by trwać i opierać się nurtowi czasu, musi być wokół czegoś zogniskowana.
Moglibyśmy stwierdzić, że zaobserwowane tu genialne eksperymenty są w przeważającej mierze kreacją, gdyż główny bohater choruje na „nadmierną pobudliwość nerwową” i dlatego nie jest w stanie bronić się przed nieustannym uleganiu „odruchom”, które zmuszają go do zapętlania swojej osobowości w kolejne wrażenia. U podstaw tego wszystkiego tkwi zatem lęk, bo skoro „ten” świat już przestał istnieć, to może i ten, kto wciąż uparcie poświadcza jego przeszłą realność, także zniknie? To zaś otwiera „W stronę Swanna” na problem „możliwości” odtwarzania i woli, która mogłaby – jak twierdzi autor – znacznie poszerzyć tę powieść przez włączenie w nią tego, co tkwi w „pamięci intelektualnej”, czyli tworze pozbawionym „istoty rzeczy” i z tego względu dla prozaika całkowicie odpychającego. Dlatego on nie wywołuje ex nihilo straconego czasu, który jest mu zupełnie niedostępny. O wiele bardziej pociągające jest dla niego to, co tkwi w przedmiocie i to, co zostało w nim zakorzenione przez innych, żyjących w nieokreślonej przeszłości. Stąd opisywane tu przebłyski pamięci momentalnie wypływają na powierzchnię świadomości, by za chwilę niepostrzeżenie się w niej zanurzyć, co dzieje się wtedy, gdy „po śmierci osób, po zniszczeniu rzeczy z dawnej przeszłości nic nie istnieje, wówczas jedynie zapach i smak, wątlejsze, ale żywsze, bardziej niematerialne, (…) dźwigają niestrudzenie na swojej znikomej kropelce olbrzymią budowlę wspomnienia”[9]. To wszystko z kolei skłania nas w stronę teorii symbolu i poetyki w ogóle. Czytając „W stronę Swanna” ma się często wrażenie, że w chwili, gdy zastanawiamy się nad daną kwestią techniczną powieści, wspaniałomyślny narrator najczęściej podaje nam fragment, który aż do złudzenia, choć najczęściej wprost, zdaje się mieć na celu rozwikłanie wątpliwości odnośnie do naszych przewidywań. Tak właśnie jest z symbolem, rozumianym przez Prousta, a z pewnością przez jego narratora, jako coś pozwalającego odejść od dosłowności, pozbawionego wymowności i pośrednio pokrewnego rzeczywistości, w której na próżno można szukać czegoś, co wprost charakteryzuje się jednym sensem dosłownym i wieloma pobocznymi. W istocie więc autor mówi nam tutaj pośrednio, że „porywająca dziwność” i „swoiste piękno” jego cyklu „zależą od wielkiej roli, jaką gra w nich symbol”, który w swym najbardziej pierwotnym znaczeniu jest odbiciem realności.
Ciekawe jest, że „W stronę Swanna” na pierwszy plan wysuwa problem pozostawania „świadomości” widzenia przedmiotu pomiędzy nim a narratorem, co uzmysławia, że znaczące jest tutaj pożądanie prawdy, wyrażające się za pośrednictwem zamiłowania narratora do lektury i jego „wiary” w „filozoficzne bogactwo” książki. W taki oto sposób powieść ta opowiada o rozwarstwianiu się rzeczywistości i nieprzezroczystości poszczególnych „istot rzeczywistych”, czym – znów w bezpośredni sposób – Proust udowadnia, że fundamentem jego pomysłowości jest wzruszenie powstające z obcowania z obrazami, żaś „najwyższym udoskonaleniem” dla niego byłoby całkowite odstąpienie w tworzeniu od rzeczywistości i oddaniu się fikcji, co jest oczywiście skrajnie nieosiągalne, jak pisze: „Wynalazkiem powieściopisarza był pomysł, aby zastąpić owe nieprzenikliwe dla duszy części przez odpowiednią ilość części niematerialnych, to znaczy tych, które nasza dusza może zasymilować”[10]. Tym samym to, o czym przeczytamy i to, co zawładnie naszym umysłem, jeżeli poddamy się sugestiom autora, jest w zupełności „zrośnięte” z bohaterem, oprócz rzecz jasna samego krajobrazu, jako swego rodzaju tła dla wrażeń, co sprawia, że główną ideą „W stronę Swanna” jest to, że quasi-fabuła tej powieści jest wypadkową niemożliwych do spełnienia marzeń narratora, które zrodziły się z przeczytanych w dzieciństwie książek, jak tych autorstwa mitycznego Bergotte’a. I tu pojawia się kolejne zaskoczenie dla czytelnika Prousta, którego wrażenia z lektury aż do złudzenia przypominają odczucia narratora względem twórczości owego Bergotte’a.
Widać więc, że chcąc choć minimalnie zbliżyć się do sedna „W poszukiwaniu straconego czasu”, które i tak jest w konsekwencji nieuchwytne, należy zezwolić na bezgraniczne zniewolenie swojej duszy przez tę zachwycającą składnię i wrażenia zdominowane przez wizualistyczne jakości, jak w jednym z fragmentów: „Naraz zatrzymałem się niezdolny się poruszyć, tak jak bywa, kiedy wizja jakaś uderzy nie tylko nasze spojrzenia, ale zagarnie całe nasze czucie, całą istotę”[11]. Tylko wtedy będziemy mogli podzielić stan bohatera, który odczuwa – dzięki myślom i swej wrążliwości – wciąż potęgującą się rozkosz, będącą w swej istocie stwarzaną przez „oderwanie pojęć o rzeczach” oraz uwierzenie w odrębność i indywidualizm. Nie ma tutaj zatem mowy o egzemplifikacjach – mówiąc o czymś Proust oddaje od razu ogół, bez uprzedniej deklaracji takiej techniki, dlatego fakt sam w sobie jest w „W stronę Swanna” czymś „zadającym wierzeniom kłam”, to znaczy pozostającym poza światem i niestanowiącym nadrzędnego czynnika, dzięki któremu ten istnieje. Liczy się tylko inwencja autora, która najpierw z wrażeń wyłania pojęcia, by potem z tego stworzyć wyobrażenie o jakimś zjawisku, rzutującym na cały ogląd rzeczywistości, czego kulminacją w tej powieści jest młodzieńcze poszukiwanie kobiecej bratniej duszy, znajdujące swe odzwierciedlenie tylko w wyobrażeniach mitycznej pani de Guermantes, będącymi w istocie „manipulacją (…) pojęciem na zewnątrz obrazu; były to niby dwie tarcze oddzielone przestrzenią”[12].
Z braku współtowarzysza w cierpieniu rodzi się zaś marzenie narratora o staniu się wielkim pisarzem, lecz choć jego umysł jest opanowany przez wszechwładne obrazy i wrażenia, to nie znajduje on żadnego tematu, w którym mógłby „zawrzeć rozległy sens filozoficzny”, co jest tutaj niezwykle zaskakujące, gdyż przecież czytamy wytwór myśli rozpieszczonego i schorowanego dziecka. W świetle tego pisarstwo Prousta jawi się jako cyklicznie powtarzane wyabstrahowywanie ze świata bohatera tych przedmiotów, z których można wyłonić uprzednio oderwaną od nich prawdę z równoczesnym wprowadzaniem do „fabuły” łączących się z nią wrażeń. Fenomenem tego nie jest więc magazynowanie wspomnień, lecz zatrzymywanie przez narratora w „pamięci” tylko tego, co w chwili obecnej zdaje się być „rzeczą nieznaną”, którą będzie można kategoryzować dopiero wtedy, gdy czas stanie się utracony, a on, jako podmiot poznający, wykroczy poza „ruch, poza tą jasność” i dostąpi jego rozkosznego widoku w pełnej krasie.
Choć cykl Prousta powszechnie znany jest z tego, że mówi o wszystkim i porusza wszystkie kluczowe problemy świata, to w takim ujęciu, przynajmniej za pośrednictwem pierwszego tomu, wydaje się w znacznej mierze dotyczyć sztuki, która jest tutaj przedstawiana jako jedyna droga do wyzwolenia swojej duszy od autorytatywnych wrażeń, stających się za jej pośrednictwem udziałem kogoś obcego, jak i odstąpienia od pragnień, co pozwala uwydatnić w dziele ruchomość tego, co statyczne. Dzieląc świat na „stronę Swanna” i „stronę Guermantes” oraz uzmysławiając czytelnikom współistnienie różnych rejestrów pamięci, Proust podjął niezwykle interesującą polemikę z tymi, którzy tworzyli w taki sposób, że rzeczywistość stawała się u nich czymś na zawsze danym, stałym i na pewno istniejącym, zaś on, mając transparentne poglądy w tej materii twierdził zgoła przeciwnie, pisząc: „Ponieważ wierzyłem w rzeczy i w osoby, podczas gdym przebiegał te krainy, poznane w nich rzeczy i osoby są jedynymi, które biorę jeszcze serio i które dają mi jeszcze radość. Może wiara, która tworzy, wyschła we mnie, może rzeczywistość kształtuje się tylko w pamięci; dość że kwiaty, które mi ktoś dziś pokazuje po raz pierwszy, nie wydają mi się prawdziwymi kwiatami”[13]. Tym samym sztuka i jej najpełniejsze urzeczywistnienie w „W stronę Swanna” jest efektem „zsumowania wspomnień”, zarówno bohatera, w pierwszej części tożsamego narratorowi, jak i otaczających go ludzi, co finalnie sprawia, że dzieło przypomina jednolitą masę o niezliczonych „żyłkowaniach” i „pstrokaciźnie barw”. Proust w swoim cyklu stworzył więc bardzo frapujący świat, w którym zachwyt czytelnika nawzajem warunkuje się z jego bezwzględnym zanurzeniem się w opisanych tu wrażeniach i pociągającej składni, która charakteryzuje się swego rodzaju bezgranicznym trwaniem właśnie przez czynione przez narratora „odbudowywanie” utraconego świata i przede wszystkim czasu.
Proust wymyka się jakiemukolwiek opisowi, jest zbyt genialny, by ująć jego mistrzostwo. Ma się wrażenie, że obcuje się z dziełem, które nie mogło zostać stworzone przez człowieka, gdyż aż do złudzenia przypomina idylliczny krajobraz, istniejący przez miliony lat właśnie po to, abyśmy mieli możliwość rozkoszować się jego pięknem, dalekim od tego, co zostało wykreowane dla przyjemności, ponieważ Proust robi ze swojej powieści coś koniecznego – estetyzm w jego wydaniu nie potrzebuje racji bytu, może równie dobrze istnieć sam dla siebie. Wydaje się zatem, że jest to wytwór duszy artysty o niespotykanej dotąd wrażliwości, który świadomy zbliżającego się końca chciał oddać całą swoją wizję świata, pozbawioną zniekształceń i dlatego tak pociągającą swym autentyzmem. Potwierdzenie tego odnajdziemy w trzeciej części dzieła, która dokonuje czegoś, co najmniej niemożliwego – potęguje to, co już wydawało się doprowadzone do ekstremum. Marcel Proust – mówiąc o miłości narratora „Combray” do córki Swanna – znów odpowiada tu na potrzeby czytelnika, który z pewnością wcześniej zwrócił uwagę na problem nazw w tej powieści, okazujących się tutaj czymś na wzór „czarnej dziury”, „wchłaniającej” w siebie „imaginacyjne obrazy”, jakby tylko one były zdolne do skondensowania w jednym słowie całego „Ja” bohatera. To zadziwiające w jaki sposób autor „spokrewnia” tutaj ze sobą obraz z pojęciem, które razem wydają się w jego spojrzeniu czymś wręcz stworzonym do wzbogacania wspomnień o wymiar praktyczności, choć niestety zbyt upraszczający i dlatego zadanie wyznaczone temu połączeniu musiała w konsekwencji przejąć powieść.
Proust wie, że prawdziwym arcydziełem jest sama rzeczywistość, której artysta nigdy nie będzie w stanie dorównać, dlatego właśnie wprowadził do swego dzieła ów „czwarty wymiar”, by móc równocześnie mówić o świecie i tym, co wokół niego oscyluje. Tytułowa strata jest więc ubolewaniem nad współczesnym autorowi wyzbywaniem się elegancji, wytworności i przywiązywania wagi do detali. Główną ideą tej powieści nie jest jednak fakt, że bez śladu do przeszłości odszedł jakiś jeden element, gdyż Prousta pociąga wizja odtwarzania rzeczywistości w skali jeden do jednego, dlatego tak bardzo dominuje tutaj rozpacz nad niemożliwością zjawienia się tego, co ukochane i zaświadczające o istnieniu, jako takie samo, jakie było w przeszłej realności. Najbardziej wyrazistym tego przykładem jest opisywana tutaj rewolucja obyczajowa, której dziecko-narrator zdaje się nie dostrzegać. Dla autora stanowi to idealną okazję na popisanie się swoim fenomenalnym talentem w opisywaniu reakcji rodziców na jego poznawanie prawdy, której co ciekawe sam zdaje się nieświadomy w swym tkwieniu w świecie zdominowanym przez grzech.
Każda z części tej książki – jako preludium monumentalnego cyklu – ma na celu uzmysłowić czytelnikowi, że w trakcie lektury tego i innych tomów należy w głównej mierze zwracać uwagę na trzy czynniki: kwestię wytyczania w powieści granic pomiędzy dosłownością a sensem metaforycznym, problem jednostronnego spojrzenia na ogrom wrażeń, jakie są oferowane bohaterom przez świat oraz relację, w jakiej pozostaje wymykający się narratorowi i czytelnikowi czas z kreacyjną mocą słów, niemogącą rzecz jasna nawet konkurować z potęgą wyobraźni. Dzięki temu dopiero dostrzeżemy jak bardzo się w tej prozie wszystko ze sobą scala, jak przypadek zostaje wyparty przez myśl autora, która z całości tworzy frapującą układankę, mającą dopiero swój początek w „W stronie Swanna”, a zwieńczenie we wrażeniach czytelnika.
Choć, czytając tę książkę, wciąż ma się świadomość, że to dopiero początek, to jednak już tutaj Marcel Proust daje nam poznać kilka niezwykle intrygujących wymiarów swojego pisarstwa, które nie tyle zachęcają, ile wręcz zmuszają do sięgnięcia po następne tomy cyklu, w którym wydobywa się świat „nie tylko z oderwanej Przestrzeni, ale z owego urojonego czasu”[14] i dokonuje się „cudowne odcieleśnienie”. „W stronę Swanna” zaś samo w sobie to mistrzowski opis tego, jak dorastający genialny człowiek nie stara się skupiać na tym wszystkim, co się przed nim jawi, lecz swą percepcję ogniskuje na tym, co uprzednio zagnieździło się w jego wyobraźni. Marcel Proust – mówiąc o tym wszystkim, co pozbawione logicznego wytłumaczenia – jakby przy okazji daje tutaj opis życia przejmujący przede wszystkim dlatego, że tak w tej powieści dominuje muzyka jego myśli i naturalnie tkwiący w egzystencji komizm.
Celem tego tekstu nie jest rzecz jasna oddanie choć pierwiastka tego, co kryje się w książce „W stronę Swanna”. O wiele bardziej chciałbym, aby jego czytelnik uzmysłowił sobie, że większość z zarzutów o hermetyzm tego dzieła jest w jakiś sposób powiązanych z brakiem cierpliwości lub wrażliwości ich autorów. Obcowanie z Proustem jest dostąpieniem najczystszej idei piękna i gwarantem uzyskania niespotykanej gdziekolwiek intelektualnej ekstazy.
Autor: Przemysław K.
Marcel Proust „W stronę Swanna”, przekład i wstęp: Tadeusz Boy-Żeleński, wydawnictwo MG, Warszawa 2013, s. 480
——————————–
[1] s. 45
[2] s. 308
[3] s. 277
[4] s. 247-248
[5] s. 249
[6] s. 251-252
[7] s. 395
[8] s. 396
[9] s. 74
[10] s. 115
[11] s. 174
[12] s. 210
[13] s. 219
[14] s. 442
Cytat wykorzystany w tytule tego tekstu pochodzi ze strony 72.