„Dlaczego i zwiastować musi / jednostkę i to urojoną? // czy to dlatego że w swym kształcie / ma przerwę lukę i nieciągłość”, czyli „ubodzy w duchu” powstają spod ciężaru błogosławieństw

Poezja (po)nowoczesna zatraciła poczucie wyrazistego celu, pozbawiła siebie wyjściowej podstawy i nie potrafi odnaleźć się wśród własnych gestów – nie potrafi odróżnić tych fingowanych od takich, za którymi stoi faktyczne pragnienie urzeczywistnienia. W swym wypaczeniu stała się bliska postawie autoironicznej, co czasem trywializuje jej istotę. Rzeczywistość, niewyposażana w sensy przez poetycki tryb wyrazu, zostaje wyzuta ze swej głębi i jako płaszczyzna traci sprężystość, staje się porwana. Postawienie sprawy jasno, antypoetyckie wyklarowanie jej obrazu na przekór jej immanencji, to przyczynienie się do jej rozproszenia i organicznego wyczerpania. Szymon Żuchowski w Litaniach czarnodziurskich jak tylko może zaprzecza więc ludzkiej omnipotencji i wszechwiedzy, redukując potencjalność podmiotu w zakresie przekształcania czasu i rozumienia transmutacji („czy kiedy zmiękną moje kości / i krew stężeje wyschną oczy // wreszcie zapytasz ja wyjawię / i zamieszkamy w odpowiedzi?”). Zdaniem poety rozpacz jest tym, co powinno nam towarzyszyć w każdej sekundzie życia w teraźniejszości. Jego przekonanie o fundamentalnej prawdzie objawianej przez nihilizm przechodzi w paradoksalnie beztroskie uznanie, że dziś nie można zrobić nic konstruktywnego, by zapobiec katastrofie („nie roń ni łezki nad kartofla płodem / poroń nad fiołkiem”).

Zmierzch świata i powszechne zepsucie – opisywane (wieszczone?) przez Żuchowskiego –zdają się wynikać w tym tomie z tego, że „duch i dech są powiązane / bo jedna łączy je zadyszka” wywoływana przez próby ustabilizowania sytuacji, która polega na ciągłym przechodzeniu człowieka (po)nowoczesnego od swego wnętrza do zewnętrza i tym samym braku jakiejkolwiek intymnej płaszczyzny bycia z samym sobą. Istnienie ciągle „tutaj”, w jednym miejscu, w pozornie niezmiennym środowisku wzmaga niewiedzę, tolerowanie znaczących przesunięć i nieczułość na zawłaszczenie. Będąc stale u siebie, nie powątpiewa się w konstytucję dookolności i nawet jeżeli jakiś element drży w posadach, to zdaje się, że nie odgrywa on kluczowej roli, a jego wadliwość w żaden sposób nie wpływa na kondycję rzeczywistości. Żuchowski proponuje, by skupić się na języku, gdyż to w nim wyraża się całe pomieszanie współczesnego świata i zaprzepaszczenie przez człowieka perspektywy symbolicznej. Zdaniem poety, obecnie, gdy postrzegamy, redukujemy głębię i preferujemy materializm, pustą rzeczowość. Zapominamy, jak wiele urzeczywistnia sam akt wysłowienia: „czy gdy oddaję sprawiedliwość / znaczy że ktoś mi jej użyczył? // ktoś mi udzielił tej pożyczki? / i ile stracę na odsetkach?”. Słowa jednak bywają „jałowe” i po ich wybrzmieniu następuje cisza. Ich przeznaczeniem przestaje być skonfrontowanie człowieka z jakimś zagadnieniem i zaczynają służyć ekshibicjonizmowi, zaspokojeniu marzenia o wyrażeniu czegoś nawet najbardziej tragicznego przed wszystkimi innymi i „skolonizowania” rzeczywistości – bycia jej władcą. Za miarę skuteczności języka Żuchowski proponuje kategorie „zgniecenia” i „przetarcia”. Dopiero, gdy artykulacja wywoła w swym przedmiocie istotną, wręcz destruktywną reakcję, wówczas jest warta uwagi.

Poetycka krytyka uderza w Litaniach czarnodziurskich w niewolnictwo, które przekształciło się dziś w różne formy obecności kapitalizmu i konsumpcjonizmu, a wraz z nimi nadeszły oportunizm, pozoranctwo, „ciemne nowiny” i „doping treści”. Te ostatnie, radykalnie negatywne czynniki, pozbawiły człowieka współczesnego chęci postrzegania prostolinijnego, bezkompromisowo dosłownego: „czy liście żółkną bo są słabe / czy tak dowodzą swojej siły // (…) dlaczego w pełni widzę zieleń / dopiero kiedy w pniu się chowa?”. Dziś prymat wiedzie projektowanie (wizualizacja) i wykluczające namacalność pośrednictwo różnych technologii. Choć coś jest – faktycznie lub metaforycznie – „w zasięgu wzroku”, to i tak jest obecnie transmitowane, przytaczane i tłumaczone na inne, niejasne i podatne na błędy kody, jakby były one przeznaczone dla tych, którzy ewidentnie „oślepli” w kontakcie z (po)nowoczesnością: „czasem w programie jest błąd albo raczej / czasem w programie nie ma błędu i wtedy / wyświetlam się sobie zero metrów od siebie // ale nawet wtedy nie nakładam się na siebie w pełni”. Kategoria pełności – dodajmy  – jest ważkim problemem dla Żuchowskiego, bo jawi mu się jako nierozstrzygalna i nieosiągalna. Jego liryczne „ja” nie wiedzą, co to znaczy żyć w pełni, gdy choćby nie wypada cieszyć się ze swoich „błogosławieństw” i przywilejów, bo jest to nieuchronnie bliskie samouwielbieniu. Nie ma też pełni w wolności i nigdy w pełni nie można dać upustu swojej woli. W tomie przeciwstawia się pełni świat jako wewnętrznie sprzeczny system, który komentuje sam siebie bez zważania na to, że poszczególne jego wykładnie – czyli byty – walcząc o swoją obecność, tak naprawdę zwalczają siebie nawzajem. Szukając między sobą zgodności, pochłaniają się i determinują wyrazistą ekspozycję swojej paradoksalności: „czy wąż co zjada własny ogon / wypluwa pustkę i czeluści? // czy jego jad jest antidotum / na ukąszenia zdrową raną?”. Problem ze współczesnością, zdaniem Żuchowskiego, polega też na bezprecedensowym podporządkowaniu się ludzkości teoriom rzekomo posiadającym nieskończoną siłę wyjaśniania, choć tak naprawdę będącymi mechanizmami jednostronnymi, które przerasta zadanie uwzględnienia całej wielości możliwych przypadków. W tym świetle poeta staje na stanowisku, że ochroną sprawczości świata i myśli jest adaptowanie się do intensywnej teraźniejszości i proszenie o pomoc każdego – także istoty zdematerializowanej – kto może utrzymać w ryzach płynność aktualności. „Wpięcie się w kierat” rzeczywistości, twierdzi liryczne „ja” tomu, nie może nadejść, gdy nie zrozumie się, że nie tyle jest to utratą suwerenności ontologicznej, ile obarczone jest niebezpieczeństwem unicestwienia i „horyzontalnego braku zdarzeń”. Katastrofa, która może nadejść wedle tego poetyckiego „proroctwa”, wydaje się jak najbardziej uprawomocniona, bo zamiast pokładać ufność w faktycznej obecności, zadurzyliśmy się w bytach urojonych, ustanawianych tylko na poziomie języka.

Z lingwistycznego zapału Żuchowskiego rodzi się marzenie bycia „człeczyną dosłowną” – w słowie zanurzoną i zdążającą do jego centrum, absolutnego źródłosłowu. Opisywane w tych wierszach „rozmagnesowanie” receptorów utrudnia rozrachunek z rzeczywistością, czyni „ja” przypadkowym, ale z drugiej strony uzmysławia, że celem nie jest złagodzenie napięć i neutralizacja opozycji, ale pogodzenie się z istnieniem przeciwieństw, ustąpienie im i uodpornienie się na ich funkcjonowanie. Choć nie jest to skomentowane wprost, to mimo wszystko wydaje się, że największy rozkwit wątpliwości lirycznego „ja” Litanii czarnodziurskich wynika z nieporozumienia między nim a rzeczywistością, z jej niezgody na zaspokojenie ludzkiej potrzeby samorealizacji i przystosowania do ogólnego kontekstu istnienia: „czemu gdy patrzysz się za siebie / to widzisz tylko jedną stronę? // a zanim zdołasz objąć całość / rdzeń się przerywa gasną oczy?”. Scjentyzm, choć ewidentnie zwiększył jakość życia i materialny dobrobyt, źle wpłynął na światopogląd człowieka nowoczesnego, który nadzwyczaj duże zaufanie pokłada w miarach, choć nie jest w nich na tyle zorientowany, by swobodnie przeliczać jedne na drugie, za ich pomocą pedantycznie opracowywać wyniki swych doświadczeń i móc dzięki nim w przybliżeniu określać swoje miejsce w świecie: „nie mam pojęcia / czy jesteś coraz dalej czy się znów przybliżasz // (…) w pochodnej tych wartości o to bowiem chodzi / że argument tym dalszy im podchodzi bliżej / a dziedzina twej funkcji tak przedziwnie działa / że tym się bardziej zbliżasz im bardziej oddalasz”.

Litanie czarnodziurskie spina klamrą wrażenie wyczerpywania się świata, utraty celu i płodności, nadmiaru przejawów i braku szeroko rozumianej pojemności. Bogactwo, które dotychczas rozpościerało się pomiędzy początkiem i końcem danego momentu bycia, teraz zanikło i możliwość odnalezienia się na wyższym poziomie ewolucji nie jawi się pomiędzy tymi punktami, ale ograniczają się do nich samych, do narodzin i śmierci. Innym palącym problemem, który Żuchowski nam wskazuje, jest kwestia stopnia lub – mówiąc inaczej – zaawansowania. Wiele problemów ludzkiej osobowości, wrzuconej w nowe środowisko, sprawia niemoc momentalnego przystosowania się do nieznanych warunków. Nasze zdolności przerasta wszystko, co można sprowadzić do rzucenia na głęboką wodę. Ujawnia to, że nasze dyspozycje są iluzoryczne, a domniemane zdyscyplinowanie umysłów zostało nam tylko wmówione. Centrum semantyczne i zarazem utopijny punkt dojścia Litanii czarnodziurskich wyznacza określenie, czym może być „bezpiecznik” neutralizujący powstałe na tym polu spięcia i w czym można upatrywać „zbiornika retencyjnego / grodzi wodoszczelnej” dla deprawujących produktów cywilizacji. Utrzymanie się na tafli rzeczywistości jest niezmiernie trudne dla lirycznych „ja”, które od razu zauważają, że nie mogą liczyć na obfitość reakcji na status quo i muszą odprawiać dziękczynienie w intencji pozostałych, szczątkowych metod ratowniczych. Obraz tragizmu niekompletnego i śmiertelnego człowieka dopełnia w tym kontekście przymus korzystania z katalogu tych chwytów, które dotychczas uważano za negatywne i antypodmiotowe. Skorzystanie tu z wolnej woli jest przewrotnym wyrzeczeniem się naturalnej swobody decydowania o sobie i przemyceniem do swego światoobrazu tego, co zdradza drugą, utajoną i intymną stronę osobowości, produkując na jej temat przekłamaną narrację.

Podmiot tych wierszy – realizując los tego, kto tonąc, chwyta się brzytwy – jest „przewlekle”, „śmiertelnie” chory na życie. Samo istnienie skazuje go na tkwienie w sieci tworzonej przez zdarzenia. Prowadzą go one, niezależnie od jego pozycji w świecie i wobec bliźnich, do śmierci. Akt życiowy spełnia się według „ja” lirycznego tylko dlatego, że podmiot istniejący tkwi nie w tym, co „ma” ale w tym, co „jest”. Nie materia, ale przypadkowo w czymś lub kimś zdeponowana siła bycia jest u Żuchowskiego fundamentem rzeczy. Rozeznanie się w prawach świata i rozpoznanie objawów świadczących za takim stanem rzeczy musimy, jak twierdzą podmioty poetyckie Żuchowskiego, czynić na własną rękę. Poezja nie doświadczy za nas tego, co niezbędne, by ujrzeć prawdę. Nie dotrze także do tych, którym wydaje się, że wiedzą, jak sprawnie osiągnąć pełnię wiedzy, choć tego nie robią, „bo próżnia wypełnia ich miękka / a od niej przecież się nie pęka” i nie czują egzystencjalnego głodu. Samouwielbienie i bezkresne zapatrzenie się w samego siebie kończy się zapadnięciem w swoje „ja” i utratą łączności ze światem. Żuchowski odnajduje także inne, mniej oczywiste manifestacje narcyzmu: odczuwanie konieczności „przyszpilenia” istnienia swym ego, niszczenie przedmiotu zachwytu oraz brak zainteresowania czymś, co nie posiada nazwy i jest poza systemem wygenerowanych przez człowieka znaków. Odrzucenie tego, co daje rzeczywistość i poleganie głównie na samym sobie, wymusiło na nas utworzenie sztucznych i niejasnych metod oczyszczania swego ducha, które często – jako zrównanie ludzkiego z absolutnym – są elementami religii. Nie byłoby w nich nic negatywnego, gdyby nie były „stosowane” dosłownie, lekkomyślnie aplikowane w byciu jak „talon na przebaczenie” czy „zaciągnięty kredyt wiecznie odnawialny” u „opatrzności”.

Litanie czarnodziurskie dopełnia wątek rozdarcia podmiotu. Z jednej strony jego umysł chce być dwoisty, pragnie równocześnie afirmować i negować, ale traci przez to swą przepustowość, zatyka się. Z drugiej strony jego ciało zakotwiczone jest w czasoprzestrzeni i ogranicza je fizyczność jako podatność na zniszczenie, rozpad i ból. Osoba niepewna siebie odnajduje pozorną ostoję w sacrum, które – z powodu bazowania na niedopowiedzeniach – usypia ją i uruchamia lawinę pytań o kompetencje poznawcze. Poleganie na absolutnych wyznacznikach istnienia pozbawia szans na odkrycie prawdy o doczesności, a konkretniej o jej wyłącznie widzialnych i sprawdzonych przejawach, tym bardziej, gdy człowiek postanowi zatrzymać się na tym, w co wierzy. Dociera wtedy do punktu wyjścia, zaznaje intelektualnego regresu i w konsekwencji jego wiara, niewsparta przez (meta)fizyczne poszukiwania, upada. Wytracanie różnych form wiary podczas rozwoju Litanii czarnodziurskich nie wynika z powątpiewania w coraz mniej atrakcyjną transcendencję, ale ma swoją przyczynę w niezrozumieniu podstawowych metafor obecnych w dyskursie religijnym („ubodzy w duchu”). Rzeczywistość przefiltrowana przez myślenie metafizyczne natrafia na palący problem, impas niemożliwy do rozwiązania. Aby czegoś w jej ramach dokonać lub po prostu wprawić w ruch swoje ciało należy wykonać gest analogiczny na planie przeciwnym, realistycznym lub wyobrażonym, wyższym lub niższym, by świat ujawnił swoją nieprzypadkowość, był spójny i logiczny: „żeby otworzyć muszę się odzamknąć / żeby coś odkryć muszę się odukryć / (…) żeby pokazać muszę odzaślepić / żeby zaś odżyć najpierw muszę dożyć”. Uczy to podmiot, by rzeczy i zjawiska widzieć jako rekwizyty rozbudzające jego mentalność. Ich wielość nie działa jednak na niego pozytywnie. Myśli, że dobitne podkreślanie pewnych faktów może obrócić się przeciwko jego światopoglądowi, gdyż płonne działanie – stałe dawanie sobie do zrozumienia tego, co już dawno do niego dotarło ­– wywołuje wątpliwości, czy świat ma głębszy sens, czy jego jedynym przeznaczeniem jest stopniowa utrata energii. Podmiot Żuchowskiego nie jest interwencyjny, ale koncentruje się na medytacji – czułej obserwacji zewnętrza i upartego rozmyślania nad swoim miejscem w dookolności, ciągle wątpiąc w prymat ego. Litanie czarnodziurskie także na podstawowym, widocznym już na pierwszy rzut oka poziomie, odzwierciedlają takie przesłanie. Poeta cały tom skonstruował na planie złożonych relacji między poszczególnymi tekstami, grupując je w sekwencje i regulując interferencje pomiędzy nimi za pomocą pojęć zaczerpniętych z twórczości religijnej, które osadza na początku tytułów wierszy („antyfona”, „prefacja”, „ektenia”, „litania”, „akatyst”).

Tak powstał tom, którego nie sposób zawęzić ani do kwestii podstawowej krytyki (konsumpcjonizmu, radykalizacji, deprawacji idei piękna), ani do takich rozważanych przez poetę problemów szczegółowych, jak spowszednienie zdarzeń nadzwyczajnych (wojen, rewolucji, męczeństwa), poluźnienie moralności, zbędność autentycznego odczuwania, odrzucenie możliwości uzdrowienia cywilizacji na drodze zmiany i zwątpienie w sens rozpaczy jako wyzwolenia z napięć doświadczanych w ramach bycia. „Religijny” – widoczny głównie w formie, a nie w treści – patronat nie ogranicza Żuchowskiego i nie jest wyznacznikiem jego poetyckiego głosu, jednak istotnie przyczynia się do podkreślenia warsztatowej i wyobraźniowej sprawności twórcy. Rodzi to wiersze „ku pamięci”, ku przetrwaniu. Innymi słowy, wiersze z Litanii czarnodziurskich to teksty z jednej strony snujące wizję rzeczywistości, którą odkupić może tylko boskie błogosławieństwo, z drugiej strony zaś apelujące o szczególną wrażliwość na tradycję, symbolikę i cierpienie. Chodzi Żuchowskiemu o to, by nie przykryć realności upiększającym „pigmentem”, ale „pod światło” zobaczyć pola wymagające poprawy w postaci redukcji czynników śmiertelnie niebezpiecznych lub wymiany bezpieczników, które spaliły się i nie są gotowe na odcięcie systemu od dopływu energii w sytuacji zagrożenia.

Autor: Przemysław Koniuszy

Szymon Żuchowski, „Litanie czarnodziurskie”, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2019, s. 56

„Dlaczego i zwiastować musi / jednostkę i to urojoną? // czy to dlatego że w swym kształcie / ma przerwę lukę i nieciągłość”, czyli „ubodzy w duchu” powstają spod ciężaru błogosławieństw