Ruje i wyciszenia – najnowsza książka poetycka Marcina Ostrychacza – optują za tym, że losy cywilizacji ludzkiej to w gruncie rzeczy pozostawanie w tym samym miejscu. Repertuar rekwizytów, które wykorzystujemy, pozostaje niezmienny, a przekształceniom podlegają tylko nasze nawarstwiające się na siebie interpretacje. Człowiek współczesny, który nadaje nowe nazwy czynnościom znanym od zarania dziejów, tak naprawdę pogłębia poziom swojej deprawacji, zakłamuje rzeczywistość i wywyższa siebie nad swoich poprzedników. Zapomina się, że to ci, którzy żyli przed nami, dokonali najwięcej w materii rozwoju i samopoznania. My zaś tylko ciągle korzystamy z ich dziedzictwa, przy okazji skrupulatnie maskując ich osobowe rysy. Najczęściej jednak, o zgrozo, jak pokazują Ruje i wyciszenia, doskonalimy się w tym, co złe i zainicjowane już u samych początków dominacji człowieka, jak wojny, oszustwa i kłamstwo.
W ten sposób Marcin Ostrychacz wpisuje swój tom w nurt prawdziwie zaangażowany, podejmujący uniwersalny problem nieistnienia czegoś tak uniwersalnego, jak strefa komfortu, której utraty tak wielu niesłusznie się obawia. W naszym świecie Zachodu jakiekolwiek konflikty są tylko widmem i marą, więc w żaden sposób nie oddają tragedii innych, tak naprawdę dla nas nieistniejących, bo ukrytych za najczęściej egzotycznymi nazwami dalekich regionów geograficznych. Podbój świata, o jakim mówi tutaj poeta, zaczął się więc wówczas, gdy sacrum powoli zaczęło przeistaczać się w profanum, a więc wtedy, kiedy jakiekolwiek sankcje i niebezpieczeństwa skrywane za zasłoną tajemnicy przestały mieć znaczenie. Dlatego tak gwałtownie poddawany jest tutaj krytyce postulat powrócenia do podobnego, gdyż ponownie dualistycznego porządku, który mimo wszystko w żaden sposób nie odzwierciedla wartości fundamentalnych dla naszej kultury. Marcin Ostrychacz snuje więc wizję świata, w której miejsce jakichkolwiek świętości zajął efemeryczny dobrobyt i krótkotrwała przyjemność. Każdy jest tutaj osamotniony, pusty i opanowany przez apatię.
Dekadencko-katastroficzny krajobraz, jaki wyłania się z tego wszystkiego, prowadzi do uznania, że we współczesności wszystko się pomieszało. Z form jednorodnych, transparentnych i momentalnie weryfikowalnych powstała nieokreślona masa, z którą nikt nie wie, co zrobić. Ruje i wyciszenia pokazują więc, że prawdziwa batalia toczy się o symbole, gdyż to one ustanawiają prawdziwą wartość naszej kultury. Problem tkwi jednak w tym, że wszystko to, co popkulturowe na miejsce uniwersaliów wprowadziło swoje odpowiedniki, zaciemniając niektórym wgląd w prawdę, odwracając na nice wypracowany przez wieki porządek i po prostu deprawując. Punktem wyjścia Marcina Ostrychacza jest tutaj wyobrażenie, że poszczególne cywilizacje nie różnią się pomiędzy sobą, jeżeli chodzi o najbardziej zasadnicze składowe ich światopoglądów i systemów religijnych. Wszystkie sprzeczności w tej materii byłyby zatem jedynie karkołomnymi sporami o nazwy. Dlatego tak trudno jest podmiotom tych wierszy stać się prawdziwymi indywidualnościami, które robią wszystko to, czego pragną. Stwarza to w Rujach i wyciszeniach nastrój permanentnego i bezprzedmiotowego lęku.
Każdy z tych utworów sprowadza się więc zawsze na jakimś poziomie odczytania do różnych wariantów hasła „make love, not war”. Jednostki, które tu się wypowiadają, z wielką przebiegłością zaplanowały, aby destrukcyjne mechanizmy obrócić przeciwko nim samym i doprowadzić do ich autodestrukcji. W tym pacyfistycznym apelu nie chodzi jednak wyłącznie o to, aby wojenny tragizm nie był pieczołowicie co chwila wskrzeszany, gdyż podskórnie i utopijnie marzy się tutaj również o tym, aby można było wciąż na nowo odnajdywać porozumienie nawet z najbardziej sobie wrogim i obcym człowiekiem. Czytając te wiersze, odnosi się wrażenie, że jednoczy je chęć ustanowienia jakiejś płaszczyzny, na której to wszystko mogłoby się urzeczywistnić. Jedną z możliwych mogłaby być natura, jako niezrozumiale potężna siła, która równocześnie jest mechanizmem bardzo łatwo podatnym na negatywne ingerencje. Tylko dzięki niej można komuś udowodnić, że nasze przetrwanie jako gatunku uzależnione jest wyłącznie od zachowania kodu genetycznego. A my robimy wszystko, by wyprzeć się jakiegokolwiek związku „teraz” z tym, co przeszłe. Lubujemy się więc w wykorzenianiu, mutowaniu i lekceważącym zmienianiu wszelkich konfiguracji. Dlatego przyroda jako katalizator porozumienia jest jednak projektowaniem jakiejś nieokreślonej potencjalności, gdyż wydaje się, że w Rujach i wyciszeniach nie ma nic, co mogłoby jednoczyć, poza niechlubną skłonnością człowieka do inicjowania eskalacji zła.
Świat, jaki prezentują Ruje i wyciszenia, jest rzeczywistością nieustabilizowaną, rzecz jasna nie w pozytywnym sensie. Nie szuka się w nim bowiem najkorzystniejszych rozwiązań pod względem etycznym, ale siłą stara się wcisnąć w anachroniczne ramy dawnych wierzeń to, co nowe i jakby wprost z pism futurystów „święte”. Chodzi więc o to, że wszystko się tutaj w niekontrolowany i groteskowy sposób zdegenerowało, a w chwilę później znieruchomiało w bardzo negatywnym stanie zawieszenia. Nowoczesność jest w tej książce procesem, w którym hamuje się naturalny przepływ i weryfikację idei, proponując na ich miejsce ciągłą deifikację. Dokonane w Rujach i wyciszeniach zderzenie pradawnych wierzeń z nowoczesną bełkotliwością prowadzi do sprzeciwu wobec bezkrytycznego absorbowania wytworów popkultury. Nie chodzi więc o to, że to, co nowe jest zawsze złe, lecz o to, że na obecnym etapie rozwoju cywilizacji człowiek nie umie pogodzić kilku porządków, dlatego poprzestaje na wyparciu tego, co skądinąd stanowi fundament jego bycia. Tak muzyka sfer, która powinna nadawać wszystkiemu ton, zastępowywana jest przez bełkot reklam i chaos komunikatów prasowych.
Marcin Ostrychacz snuje tak wizję zagłady, która nie będzie feerią kolorowych wybuchów, ale niepostrzeżenie zacznie ogarniać marazmem kolejne sfery naszego istnienia. Będzie więc powolnym wyciszaniem, przechodzeniem od form najdoskonalszych do takich, które zachowają pierwotny rys idealności, choć niekiedy będą widoczne gdzieniegdzie w nich pęknięcia i wybrakowanie. A wszystko to do czasu, gdy zabraknie form przechodnich i znajdziemy się na samym dnie, być może nawet o tym nie wiedząc. Gdyby jednak tak się nie stało i w pewnym momencie zdobędziemy świadomość stanu rzeczy, to i tak nie zda się to na wiele, ponieważ nikt poza nami nie usłyszy naszych wołań. Tak poeta stara się zwizualizować swoim czytelnikom, do czego prowadzi populizm, demagogia i sprowadzenie nauki do poziomu nowej religii. Wydaje się, że w Rujach i wyciszeniach wszystko rozbija się o problem skali. Współczesność przyzwyczaiła nas do imperatywu totalności, czemu między innymi sprzeciwia się ta poezja, jako medium intensywnie apelujące o pokój i zarazem niestroniące od wywrotowości. To ona w garstce istotniejszej / od całej populacji widzi swój cel i kres. Poezja jest więc przezwyciężaniem tego, iż człowiek współczesny zdemontował swój system wyobrażeniowy do tego stopnia, że bez różnorodnych protez przypomina wyzutą z emocjonalności maszynę. Podmioty tych wierszy unaoczniają, jak bardzo wiele zbieżności ma to ze stanem uczuć, które w obecnej, zdeprawowanej formie, zamiast przybliżać, oddalają od siebie ludzi, skazując ich na wyobcowanie.
Osią, która dopełnia te refleksje jest autodemaskacja przez świat poetycki iluzoryczności swojego istnienia. Przeprowadzone jest to poprzez ukazywanie, że w tego rodzaju katastroficzno-nowoczesnym krajobrazie im ktoś bardziej ostentacyjnie i bez głębszej, metafizycznej refleksji eksponuje swoją przynależność do jakiegoś systemu myślowego, tym bardziej gwałtownie będzie próbował w późniejszym czasie wyrzekać się jakiejkolwiek przynależności do niego. Potrzebne jest więc tytułowe wyciszenie – odnalezienie na nowo przez człowieka swojego miejsca w hierarchii bytów, pośród zwierząt, roślin i tego, co niewidzialne, choć przeczuwane. Kontrapunktem dla tego jest kosmos. Marcin Ostrychacz pokazuje, że usilnie poszukując możliwości kontaktu z cywilizacją pozaziemską, wychodząc do niej z otwartymi ramionami i zupełnie nie wiedząc, czego można się spodziewać po ewentualnych obcych i czego od nich w gruncie rzeczy oczekujemy, tak naprawdę nie rozumiemy samych siebie i błądzimy we mgle przypuszczeń na temat natury świata.
Czytając ten tom, tak naprawdę poszukuje się odpowiedzi na pytanie, co może stanowić syntezę naszego człowieczeństwa, reprezentatywną summę wszystkich momentów z całej kuli ziemskiej, czy modelowego życia istoty ludzkiej. Nie wiemy bowiem, jak tym z zewnątrz przekazać to, że na Ziemi nie wszystko jest takie, jak byśmy chcieli lub jakie komuś może się wydawać na pierwszy rzut oka. Prawda o nas jest bardzo brutalna, a my niefrasobliwie nie dążymy do jej zbadania. Ponadto nie sposób nas zrozumieć bez szeregu przedsądów, a i wtedy jest to bardzo trudne, gdyż sami nie wiemy, dlaczego postępujemy wbrew sobie i na opak słów Fausta, a więc pragnąc dobra, czynimy zło. Najwyrazistszym na to dowodem są ludzie, którzy w chwilach największej próby stawiają pod znakiem zapytania swoje człowieczeństwo i zaczynają uważać siebie za niewinne narzędzia w rękach tych, którzy wydali im rozkazy. Nie wiadomo więc, czy możemy uniknąć kłamstwa przy pokazywaniu innym i „obcym”, że oczekujemy dialogu i nie zasługujemy na zniszczenie, jako gatunek z nieredukowalną predylekcją do okrucieństwa.
Wszystkie te aspekty czynią z tej książki pozycję bardzo ciekawą i poruszającą. Choć Ruje i wyciszenia zbliżają Marcina Ostrychacza do tu i ówdzie pojawiających się w polskiej poezji nurtów, które eksponują katastrofizm i trwogę przed złem, to trzeba przyznać, że ten młody poeta nie zaprezentował tym tomem jakiegoś ich wariantu, ale swoją własną i pełnoprawną wizję.
Autor: Przemysław Koniuszy
Marcin Ostrychacz „Ruje i wyciszenia”, Wydawnictwo WBPiCAK, Poznań 2016, s. 60