Luna: Nów to niestety wysoce prawdopodobna symulacja życia ludzi na Księżycu. Jedną z naczelnych zalet tej książki jest właśnie to, że autor w sfabularyzowany sposób snuje socjologiczny portret hipotetycznego społeczeństwa, a jego dokładność, przewidywalność i futurologiczna zręczność jest doprawdy imponująca. Wielokrotnie wydaje się, że prowadzenie narracji jest tutaj tylko koniecznością czy pretekstem do tego, aby przede wszystkim pokazać, kim człowiek stałby się na Księżycu. Dlatego czytając tę książkę, coraz intensywniej zaczynamy pragnąć tego, aby nigdy nie nadszedł czas, gdy człowiek ośmieli się kolonizować kosmiczne przestrzenie. Wraz z Ianem McDonaldem przenosimy się w dość bliską przyszłość, która o zgrozo stanowi idealne spotęgowanie wszystkich negatywnych cech znanej nam nowoczesności – kapitalizm sprowadzony jest tutaj do prostego prawa: nie pracujesz, nie żyjesz. Wszystko dzieje się w imię dynastii, zysku i władzy, a jakiekolwiek miłosierdzie czy humanizm są czymś równie niespotykanym, jak życie w komforcie ziemskiej atmosfery. Wszystkim rządzi pięć zaborczych korporacji, spośród których każda robi wszystko, byle tylko zachować swój monopol na jedną z najbardziej intratnych gałęzi księżycowej gospodarki.
Człowiek księżycowy z wizji McDonalda to ktoś, kto co prawda zachował w sobie pierwiastek człowieczeństwa i jest nadal w stanie zdobywać się na bezinteresowne gesty, ale przy tym jest zmuszony do tego, aby co chwila przekraczać „ograniczenia” swej natury. Z tych względów nie cofnie się przed niczym, aby sprostać księżycowemu „prawu dżungli”. Luna: Nów w głównej mierze dotyczy więc tego, jak ludzkość w imię partykularnych interesów jest w stanie swobodnie zawieszać wypracowywane od wieków ideały. Na porządku dziennym odbywają się tutaj walki zamiast sądowej wymiany argumentów, dokonuje się przewidywania przyszłości za pomocą algorytmów, człowiek upodobniany jest do zwierzęcia, a jego seksualność staje się zupełnie zmechanizowana i wyzbyta czegokolwiek „wyższego” nad zaspokajanie instynktów. Rzecz jasna najciekawszym aspektem tej książki jest to, jak McDonald prezentuje zdolności adaptacyjne ludzkiego ciała – wszystko, czego człowiek zapragnie, może zdobyć dzięki drukarce (najczęściej – o ironio – są to kreacje ziemskich projektantów XX wieku), a każdemu z mieszkańców Księżyca towarzyszy swoiste alter ego, zwane chowańcem, który jest ówczesnym odpowiednikiem osobistego i zautomatyzowanego komputera.
Przyszłość nie jawi się tutaj jako coś choć trochę pozytywnego – wszystko jest negocjowalne i przeliczalne, włącznie z uczuciami, czego kulminacją są kontrakty małżeńskie, wynajmowanie surogatek, permanentna inwigilacja i rozpad więzi międzyludzkich. Na Księżycu to, co organiczne jest niebezpieczne, a każde dobro, włącznie z powietrzem i wodą, jest skrupulatnie reglamentowane. Jednakże podporządkowanie sobie przez industrializację biologii nie doprowadziło do odejścia w niepamięć śmierci. Człowiek wciąż jest bardzo słaby i podatny na degradację. Pomimo to McDonald swą narrację skoncentrował na najbardziej optymistycznych aspektach wykreowanej przez siebie rzeczywistości. Większość z tych, którym czytelnik towarzyszy, to członkowie rodu najmniej uwikłanego w negatywne strony Księżyca lub ci, którzy są w jakimś stopniu „wygnańcami” z Ziemi – jednostki „niepasujące”, doświadczające nostalgii i zbyt wrażliwe na życie na Księżycu, w tunelach i pod kopułami. Dlatego opowieść o tym wszystkim przeradza się wielokrotnie w „thriller” o walce o przeżycie. Choć jest to bez wątpienia „ciemne” science fiction, to jednak McDonald pokazuje, że nawet sformułowanie sky is the limit straciło dziś na ważności. Istotne jest tylko, aby zamiast podawania w wątpliwość kosmicznych podbojów zastanowić się nad tym, co mogłyby przynieść one ludzkości. Z kolei, w razie przezwyciężenia negatywnych stron ewentualnych kolonizacji, wypadałoby uzmysłowić sobie, że nowe formy życia społecznego potrzebują nowej wykładni każdego wymiaru egzystencji. Przeniesienie człowieka w obce środowisko, bez dalekosiężnych modyfikacji, poskutkować może tylko katastrofą i moralnym upadkiem. Wartym docenienia aspektem tego jest sama konstrukcja Luny: Nów. McDonald, chcąc działać na wyobraźnię swoich odbiorców, z polotem odwzorowuje techniki wykorzystywane przez kino, dzięki czemu ta książka to istny kalejdoskop – wciąż doznajemy tutaj wzrostu napięcia, obserwujemy płynne przejścia między wątkami, a nawet „oczami wyobraźni” widzimy, jak w hipotetycznej ekranizacji można byłoby przedstawić psychologiczne zmagania bohaterów. Z drugiej zaś strony Luna: Nów to sfabularyzowany manifest, który „odczarowuje” współczesność – wolność jest tutaj przeżytkiem, a jakiekolwiek interpretacje świata czyni czymś równie przydatnym, jak antyczne mitologie. Bardzo zajmująca i porywająca książka, choć spod znaku zupełnie innej literatury niż najbardziej znane tomy „Uczty wyobraźni”.
Autor: Przemysław Koniuszy
Ian McDonald „Luna: Nów”, przekł. W. M. Próchniewicz, Wydawnictwo Mag, Warszawa 2016, s. 370