„Intro” to nowy tom niezwykle obiecującej poetki młodego pokolenia, autorki o najbardziej „ożywczym” głosie we współczesnej polskiej poezji – Julii Szychowiak (rocznik 1986), która za swój książkowy debiut, „Po sobie” (2007) otrzymała nagrodę Silesius.
Już na samym początku tomu poezja prezentowana jest jako coś tak genialnego, że aż zdolnego do pozbawiania świata pierwiastka fasadowości, a tym samym odsłaniania rządzących nim praw nie takimi, jakie jawią się ogółowi, lecz takimi jakie są w istocie. Choć takie podejście niesie za sobą konieczność rozstrzygnięcia sporu na płaszczyźnie duchowość-fizyczność, to Julia Szychowiak z gracją wykazuje, że wszystko tak naprawdę zależy od konkretnej jednostki, oryginalności jej pragnień względem rzeczywistości i przede wszystkim zdolności do przekucia swej potencjalnej siły w realną moc sprawczą w materii ciągle otwartego odkrywania prawdy o sobie. Godny podziwu jest tutaj sposób, w jaki poetka uzmysławia nam, że w jej przekonaniu – jako twórcy dostrzegającego wewnętrzną logikę i konstruktywny zamysł tkwiący w dziełach określanych powszechnie mianem „minimalistycznych” – wykazywanie swego rodzaju niezgodności pomiędzy wewnętrznymi wyobrażeniami, a tym, co oferuje rzeczywistość, musi opierać się siłą rzeczy na wyzwaniu stawianym samemu sobie, jak w jednym z wierszy:
„Starałam się to przedstawić
możliwie jasno, wymagając jednak
żmudnej przebudowy
klatki świadomości”[1].
Mówiąc o świadomości jako o quasi-aparacie fotograficznym, który jest przeznaczony do wykonania tylko jednego rozmazanego zdjęcia określonej sytuacji, Julia Szychowiak wprowadza do polskiej poezji niezwykle interesujący motyw. Początek („intro”) nie jest tutaj czymś na wzór wyzwolenia lub odważnego wkroczenia w nową rzeczywistość, gdyż zawsze podskórnie kryje się tutaj czas przeszły, który bezustannie emanuje na każdy utwór z tego zbioru. Niekoniecznie chodzi tutaj jednak o poezję mającą na celu zatrzymać chwilę obecną, aby uczynić jej odtworzenie w przyszłości potencjalnie możliwym dla kogoś, kto będzie pragnął na własną rękę przekonać się o jej realności. Wydaje mi się, że o wiele bliższe jest autorce „odtwarzanie” tu i teraz, ściśle zakorzenione w teraźniejszości odsłanianie wielopłaszczyznowości tego, co uprzednio na pozór wydawało się pełne naturalnych zbiegów okoliczności. W tym właśnie można doszukać się przyczyn tak intensywnie tu dominującej techniki „reperowania pamięci” i konfrontowania się z tym, co dla innych już dawno jest przeszłością, a nawet zostało na tyle zapomniane, że stało się pokrewne fikcji.
Należy jednak mieć na uwadze, że większość z powyżej zaprezentowanych tutaj czynników podlegają tylko subiektywnej ocenie podmiotu mówiącego w konkretnym tekście, która zapewne najczęściej plasuje się zupełnie opozycyjnie względem idei nadrzędnych dla całego wykreowanego w tym tomie świata. I dlatego na przykład możemy przeczytać tutaj o dopatrywaniu się w momentalności przeżywania jakiegoś ryzyka, które tak naprawdę wydaje się być niczym więcej, jak obawą obcowania z czymś, co tak wiele ma wspólnego z niepojmowalnym i niemożliwym do ujęcia w kategoriach właściwych jednemu człowiekowi. Z drugiej strony zachwyca tutaj „udawanie”, będące po prostu ukrywaniem się ze swoją samoświadomością, jako wypadkową odkrycia w ideach składających się na rzeczywistość wzajemnych powiązań, które okazują się być w rezultacie równocześnie niepodważalne i absurdalne. Przekonanie o własnej odrębności, która nie może zostać przez innych odpowiednio zrozumiana, ogarnia wszystkie rejestry „Intra”, począwszy od odnalezienia prawidłowości w początkach wybrzmiewania swojej „symfonii Ja”, które mają zastosowanie w chwili obecnej, przez hołdowanie procesowi następowania po sobie samouzupełniających się zdarzeń, aż po bycie człowiekiem wbrew własnemu wyobrażeniu o niefunkcjonowaniu jako immanentna część ludzkiego „gatunku”, wciąż zaświadczającym o swojej „nieludzkości” i pesymistycznym podejściu do człowieczeństwa.
Choć wspomniany jest tutaj „sens bycia”, tylko teoretycznie nurtujący większość z rówieśników autorki jako nieodmienny cel poszukiwań, to jednak w tym tomie jest on już odkryty przez podmiot, lecz wciąż nieujawniony, jakby czekał na przeformułowanie lub był najzwyczajniej czymś zbyt błahym, aby zasłużyć na zawładnięcie kimś, kto może pokusić się o ekspresyjność. Wobec tego autorka poprzestaje na takim umiejscawianiu podmiotów wyrażających się w jej wierszach, że zdaje się, iż wciąż tkwią one w swego rodzaju pustce lub zawieszeniu zaraz za granicą znanej jej wersji świata. Stąd tak charakterystyczne jest tutaj emanowanie nieodpartym przekonaniem o konsekwencji tego, co mogłoby hipotetycznie rządzić naszą rzeczywistością, która jak nic innego podatna jest zarówno na utrwalenie się w jej ramach zwyczajów jak i ich nieoczekiwane pogwałcenie. Tym co najbardziej pociąga w „Intrze” jest więc, wciąż powracający ze zdwojoną siłą, postulat poszukiwania odpowiednich słów do mówienia o kwestiach niemożliwych dla innych do wysłowienia, to znaczy pozostających za nieprzekraczalną granicą, której istnienie już samo w sobie dopuszcza możliwość zaistnienia w przyszłości jakiejś namiastki wyzwolenia z ograniczeń naturalnie właściwych każdemu artyście o wielkim talencie. Jest to zatem wyraz ogromnej niechęci do przegadania czegoś istotnego, kalek myślowych i konstruowania paradygmatów, którym uleganie, a co gorsza ich reprodukowanie, skutkuje nade wszystko popadnięciem w przemożną rutynę pamięci – tworu tylko w wyobrażeniach jawiącego się jako coś, co właściwe jest tylko jednostce, gdyż trzeba mieć tutaj również na uwadze jego zdolność do współtworzenia „ducha” zbiorowości.
Sygnalizowany przez tytuł zbioru początek jest tutaj ściśle powiązany z problemem materii, który we współczesnej poezji zdaje się odgrywać kluczową rolę. Julia Szychowiak pragnie odrzeć ją z jakichkolwiek osłon tylko po to, aby na światło dzienne wyciągnąć prawa rządzące konstytuującymi ją powiązaniami. W tym celu najczęściej stara się posługiwać tym, co stawia tylko pozorny opór przez wzgląd na swą skomplikowaną strukturę lub jest zupełnie otwarte na wnikliwe oko poety, jak czytamy w jednym z utworów:
„Mówili: zostawcie nam ją.
Niech nie gestykuluje,
odsłońcie jej twarz,
niech widzi.
Nie mogła zobaczyć”[2].
W konsekwencji tego wszystkiego podmioty tych wierszy, wręcz przyglądając się hipotezom oferowanym im przez poetkę, uwidaczniają jedną z głównych idei „Intra”, zgodnie z którą żaden człowiek nie może być w pełni pewien swego stanu psychicznego. Nie chodzi tu jednak rzecz jasna wyłącznie o przekonanie szaleńcy o własnej normalności, lecz także kwestię pozostawania w rozdarciu pomiędzy życiem i śmiercią, co doprowadza do pośredniego wyartykułowania w tym tomie takiego pytania: Któż z nas jest w stanie skutecznie udowodnić fakt swojego istnienia, a raczej sens swojego bycia w obecnym wymiarze, posługując się wyłącznie intuicyjnie formułowanymi zdaniami a priori? Gdyby nawet ktoś infantylnie przyznałby, że jest do tego zdolny, to poetka od razu wyraża tutaj swe przekonanie, że pewności co do tego nigdy się nie uzyska, na przykład przez wzgląd na deficyt w świecie jakiejkolwiek instancji mogącej to obiektywnie zweryfikować. Tym samym artystka deklaruje, że wobec takich koherencji człowiekowi pozostaje zachwyt nad swoim ciałem, który powinien być w istocie codziennym hołdowaniem potencjalnie tkwiącej w nim siły, mogącej przedefiniować pojęcia organizujące przestrzeń wokół danej jednostki. W tym zaś można dostrzec w tej poetyce zalążka konceptu „świata w świecie”, mającym na celu wyodrębnienie człowieka, a niekiedy wyłącznie cielesnego aspektu jego istnienia, z niemożliwej do opisania matni zależności, które tylko iluzorycznie zdają się panować nad tworzącą je rzeczywistością. W „Intrze” wyłania się więc obraz niezależnej poetki, która jest do głębi przekonana co do tego, kim jest, lecz ciągle – jakby wierząc w to, że ktoś mógł ją niegdyś oszukać – zdaje się poszukiwać nowych wariantów znanych już prawd:
„Jestem bardzo kobietą. Swoją matką i córką,
gdybym była mężczyzną,
wkładałabym jej do ręki nóż przed wyjściem.
Żoną, która nigdy mnie nie kochała,
i jej otwartymi ustami”[3].
„Intro” to tom, który mówi o wiecznym „dzianiu się” w świecie, w centrum którego tkwi artystka o niesamowicie wyczulonej percepcji i wyostrzonym zmyśle wyłaniania spośród pewników najczystszych kłamstw. Julia Szychowiak, na wykreowanej na własny użytek płaszczyźnie, kreuje sensacyjną poetycką „fabułę”, w której roi się od niebezpieczeństw (czyli uzmysłowienia sobie, że istnienie jest tylko wypadkową nieskończonej liczby przypadków), zwrotów akcji (czyli dojścia do wniosku, że prawda jest w istocie tym, za co się podaje) i licznych momentów zdominowanych przez namysł (czyli zastanawiania się nad zapętlaniem się świata). We wszystkim tym jednak wspólnym mianownikiem, który zachwyca najbardziej, jest zakrzywianie i krzyżowanie ze sobą perspektyw, które są tu zaawansowane aż do tego stopnia, że zupełnie odrębne od siebie wydarzenia i osobowości stają się całością za sprawą tej niesamowitej poezji i są w stanie w konsekwencji odważnie potwierdzić: „Jesteśmy”.
Autor: Przemysław K.
Julia Szychowiak „Intro”, Biuro Literackie, Wrocław 2014, s. 40
——————————–
[1] s. 6
[2] s. 20
[3] s. 26
Cytat wykorzystany w tytule tego tekstu pochodzi ze strony 34.